Quantcast
Channel: Galeria Browarna
Viewing all 128 articles
Browse latest View live

Faryzeusz Grający Filantropa czyli FGF

$
0
0

 

Galeria Foksal jest jak 40-letnia kobieta - w świetnej formie, mądra, bogata w doświadczenia. I do tego skromna. Przez te 40 lat zapracowała sobie na miano jednej z najważniejszych polskich galerii. Znana jest i ceniona również za granicą. A mimo to świętuje bardzo skromnie. - Celowo - przyznaje Wiesław Borowski, który prowadzi galerię od samego początku - żeby pokazać, że myślimy o przyszłości. W galerii Foksal pod numerem 1/4 spotkają się jej przyjaciele - założyciele, artyści, historycy sztuki, kuratorzy. Zapowiedziała się Maria Stangret-Kantor, Anka Ptaszkowska, szwedzki artysta Lars Englund, który jako pierwszy obcokrajowiec miał wystawę w galerii Foksal w 1967 r. Będzie okazja, by powspominać.

z "pierwszej ręki" dostarcza garść bezcennych szczegółów, dotyczących samej galerii ale i istotnego kawałka najnowszej historii funkcjonowania sztuki polskiej.
Zasadniczy zrąb dzisiejszych "wspomnień" Borowskiego, stanowi reakcja na tezy Anki Ptaszkowskiej, zawarte w jej, właśnie wydanej, książce Wierzę w wolność ale nie nazywam się Beethoven.  Przy okazji Borowski serwuje zestaw imponderabiliów, które -wbrew jego własnym oczekiwaniom- wielu, z pewnością, zainteresują. Zafrapowały i mnie, choć mam nadzieję, że fakt ten-automatycznie- nie sytuuje mnie w tej części sceny dzisiejszej kultury, na której -zgodnie z diagnozą Borowskiego- krząta się sporo ludzi żądnych sensacji, poszukujących skandalizujących ciekawostek, szczególnie takich, które mogłyby podważyć czyjeś dobre imię, zachwiać autorytetem, insynuacją zaburzyć istniejący stan rzeczy.
Przeciwnie. Całkowicie zgadzając się z tezą Borowskiego, że uprzywilejowanie osobistego doświadczenia zawsze zawęża horyzont intelektualny, najwyżej cenię w jego tekście właśnie fakty a nie opinie.
Ale, w powyższym kontekście jest zastanawiającym, dlaczego Borowski, mając świadomość istnienia i żywienia pogardy dla "żądnych sensacji, by zachwiać autorytetem", dostarcza im jednak -oprócz faktów- solidnej pożywki. Krytykując Ptaszkowską za jej opinie o stosunkach panujących w Galerii Foksal, sam bezceremonialnie wydaje opinie własne. Streszczając ich sens,  Borowski twierdzi, że książka Ptaszkowskiej to rojenia wykluczonej i zazdrosnej frustratki (skąd my to znamy?), bez realnego znaczenia i istotnego wpływu. Jeśli nawet to prawda, szkoda, że Borowski przypomina sobie o tym teraz, a nie np. 5 lat temu, kiedy Ptaszkowska, już wtedy jako nie Beethoven, była przez niego zaproszona na wspominki jubileuszu w 40-lecie Galerii.
Z drugiej strony sam jestem w rozkroku oceny takiej postawy. Dziwiąc się Borowskiemu jednocześnie się nie dziwię. Ptaszkowska nie tylko wytoczyła nielekkie działa, ale zaatakowała "skromną, mądrą, cenioną a nawet najważniejszą" z polskich galerii od wewnątrz. Przyznajmy, wytoczyła specjalnie nie przebierając: w Galerii Foksal -pisze- zapanował biurokratyczny a nawet totalitarny reżim, stała się konformistyczną instytucją, budującą swój autorytet w porozumieniu z władzą, instytucją powiązaną nićmi funkcji i interesów z aktualnością. Galeria zachorowała na "pewnego rodzaju" obiektywizm, w którejwysoki areopag skupiony był na walce o władzę z procedurą wybierania "swoich"oraz ignorowania bądź piętnowania wszystkich innych oraz z bożkiem skuteczności na sztandarach".
Co by nie mówić, jak na "skrawek wolności" i "autorytet tej części Europy", za który -w przekonaniu twórców i odbiorców uchodziła przez lata Galeria Foksal, Ptaszkowska zaordynowała dawkę śmiertelną. Czy także -jak twierdzi Borowski- samobójczą, czas i czytelnik niewątpliwie ustalą.

Tadeusz Kantor apelował: Przestańmy sobie tu w Polsce schlebiać, przypominać zasługi... Nie schlebiać - na miłość Boską, nie schlebiać! Od tej powodzi pochlebstw można umrzeć z nudów. Proszę już nie opowiadać o prześladowaniach, które musieliśmy wycierpieć, o minionych bojach, zasługach i zaszczytnych bliznach. Wszystko to było wczoraj. Najwyższa pora przyjrzeć się, jacy jesteśmy dzisiaj.*

No cóż, dzisiaj wygląda to wszystko tak, jak wygląda z kolejnych akapitów tekstu Wiesława Borowskiego. Oto, co pisze: w drugiej połowie lat 90. ubiegłego wieku wspólnie z pracującymi ze mną w Galerii Foksal młodymi historykami sztuki - Małgorzatą Jurkiewicz, Joanną Mytkowską, Andrzejem Przywarą i Adamem Szymczykiem utworzyliśmy Fundację Galerii Foksal, która miała wspierać Galerię Foksal
Kiedy - później - zrezygnowałem z funkcji prezesa Fundacji na rzecz Andrzeja Przywary, sprawy potoczyły się szybko. Fundacja rozwinęła skrzydła i podjęła walkę z tradycją Galerii, z jej "mitem i kultem", na rzecz "sztuki krytycznej, interakcyjnej, medialnej, multimedialnej itp." - rewolucyjnej i komercyjnej zarazem. Rozpoczęto teraz wymazywanie z pola widzenia zdobyczy oraz tradycji Galerii, której bezpośrednia styczność z Fundacją stawała się dla tej ostatniej niewygodna. Galerię zaczęto określać "obmierzłym" terminem salonu. Stojąc w rozkroku pomiędzy Galerią i Fundacją, przeprowadzili akcję doszczętnego zmanipulowana historii, co było tym łatwiejsze, że ciągle występowali z pozycji Galerii. Z tego dylematu nie potrafili wyjść z honorem.

Dysponenci Fundacji zmienili jej statut: odtąd nie miała już wspierać Galerii, ale... Fundację.

Nie ukrywali już swego zamysłu, że trzeba Galerię zamknąć, aby na Foksal mogła się usadowić tylko Fundacja. To jedno się nie udało. Najpierw ja wystąpiłem z Zarządu Fundacji, a potem Jaromir Jedliński z Kojim Kamojim ustąpili z Rady Fundacji. Wkrótce też zgłosili się do niej Andrzej Turowski i Anka Ptaszkowska.Natomiast historia początków Galerii Foksal (...), okazała się dla Fundacji nie tylko bezpieczna, ale i korzystna i pomocna. Potrzebny był jej mit założycielski, który odciąłby ją od Galerii Foksal, ale zarazem z nią identyfikował.
JednocześnieFundacja wyruszyła na Targi, na których jednak prezentowała się, oczywiście, jako Galeria Foksal. Bez magnetyzmu tego imienia nie byłaby tak atrakcyjna i rozpoznawalna

Tyle Borowski co do faktów. Jak z n ich widać, Fundacja Galerii Foksal nie tylko nie działała na rzecz, ale wożąc się na papierach Galerii Foksal, z pominięciem jakichkolwiek zasad, działała na jej niekorzyść: podszyła się pod urzeczywistnione, zmanipulowała tradycję, zmataczyła dorobek, wymazała zdobycze i skomercjalizowała bezinteresowne. Pomimo tego, Borowski, jeszcze przed chwilą dla Ptaszkowskiej tak bezlitosny, dla Mytkowskiej, Przywary i Szymczyka odegrał rolę dobrego i rozumiejącego wujka: Tych osiągnięć na Targach należy Fundacji pogratulować(!!!) - pisze. W świecie dzisiejszej kultury to niemal jedyna, więc niekwestionowana forma awansu polskiej sztuki w Europie i na świecie - pisze. Pisze też, że: 
Stopniowe opanowanie a nawet przesadnie zmonopolizowanie przez jedną "wiodącą" formację- przez nowe ekipy kuratorów - instytucji artystycznych i rynku sztuki to proces naturalny i - bez wątpienia - ich zasłużony sukces

Obecny establishment polskiej sztuki -pisze dalej- znajduje się w dobrych rękach - jeszcze młodych, ale już wytrawnych menadżerów. Nikogo też nie powinno dziwić ani oburzać, że skutecznie wykorzystują swój czas
Na dowód Borowski rzuca: Oto w artykule w "The New York Times-Reprints", reklamującym tzw. Instytut Awangardy, zorganizowany przez Fundację Galerii Foksal w pracowni Stażewskiego w Warszawie, można przeczytać: " po śmierci w 1988 roku jego sława zaczęła gasnąć, podczas gdy kariera Krasińskiego rozbłysła". Cytuje się tam także pełne wigoru definicje Adama Szymczyka: "Stażewski był par excellence artystą politycznym, natomiast Krasiński był kompletnym anarchistą i indywidualistą. To oni stanowili bezpośrednie zagrożenie dla (panującego) systemu, który znosił różnice, nakazując wszystkim jednakowe myślenie, podczas gdy ci faceci myśleli odmiennie". Myślę, że ci artyści zasłużyli na coś więcej niż na tak dziwne kreowanie ich na bohaterów rewolucji i proste wykorzystywanie w ideologii naszych - "słusznie obecnych" - czasów. Na podobnych hasłach jest właśnie oparty budowany dziś "dominujący nurt".

Toteż za radą doświadczonego w dziwolągach myślowych Borowskiego, każących mu dziękować za świństwo(nie ma już miejsca ani czasu na skargi), niczemu się już nie dziwię. Nawet temu powszechnemu "zdziwieniu" obyczajów u stóp bożka skuteczności. Przyznajmy, potrafić -jak Mytkowska z Szymczykiem- wedrzeć się na łamy światowych mediów tylko po to, by zawracać światu gitarrę zadęciem o pustce dwóch na krzyż zapyziałych pokoików ostatniego piętra punktowca przy al. Solidarności jest wyczynem, co najmniej, tej rangi co zestawienie instytutu z niezgułą, niezguły z przywarą a Ptaszkowskiej z Beethovenem.
                                              


*Borowski: Pomimo apelu Kantora, dzisiaj i na całe lata, rozpętała się niekończąca się batalia o te zasługi i prześladowania - na wszystkich możliwych płaszczyznach, we wszystkich miejscach i środowiskach. Za tym poszła oczywiście rewindykacja własnego wkładu i udziału w walce, a za nią fala rozliczeń i roszczeń, dzięki czemu udawało się nieraz osiągnąć osobistą pomyślność i karierę.
W świecie stosunków międzyludzkich opartych na zasadzie: ktoś musi kogoś użyć - nie chciałbym się obracać. Kto kogo użył? kto kogo wykluczył? kto kogo wykiwał? 

Anka Ptaszkowska, Wierzę w wolność, ale nie nazywam się Beethoven, 444 strony, wyd. słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2010.

(Ban) Knoty z szopy narodowej

$
0
0
(Ban)Knoty z szopy narodowej
Miało być względnie normalnie a wyszło jak zwykle: warszawski Zamek Królewski ogłosił przetarg na: Przygotowanie i realizację wystawy "Polska - Niemcy. 1000 lat sąsiedztwa" w berlińskim Martin Gropius Bau. Ogłoszenie to, jakby nie patrzeć, z dziedziny kultury, ukazało się na portalu... SPOŻYWCZYM.

              http://www.portalspozywczy.pl/przetargi/204783_403.html

Prosty greps dyrekcji zamkowej (Andrzej Rottermund) polegał na tym, że Zamek zobowiązany ustawą do podania informacji o przetargu do wiadomości publicznej, zrobił to tam, gdzie -jak łatwo przewidzieć- nie dotrze nikt z branży kultury. Oczywiście nikt, niepoinformowany gdzie i czego szukać. Tak więc, we właściwym czasie, ze swoją "ofertą" w wysokości "spodziewanej" przez "zamawiającego" dotarła tam jedynie Anda Rottenberg (firma ROT ART). Za usługę zażądała ponad 90 tysięcy PLN i jako jedyny oferent, została "zamówiona" do wykonania przedmiotowego zadania.(uzupełnienie: ostateczna wartość usługi firmy ROT ART, Andy Rottenberg, ustalona w kolejnym przetargu z dn.17 stycznia 2011, liczba ofert: 1, wyniosła 222 tysiące PLN)

Rzecz jasna w normalnym kraju, normalny i przytomny minister (Kultury i Dziedzictwa Narodowego) natychmiast po takim akcie BRAKU KULTURY, polegającym na omijaniu prawa i dyskontowaniu jego luk oraz NADMIARU DZIEDZICTWA NARODOWEGO CWANIACTWA, polegającego na wypaczaniu głównego sensu procedury przetargowej (celem ustawodawcy ustawy o zamówieniach publicznych był  wybór najkorzystniejszej z jak największej liczby ofert), powinien zareagować normalnie: unieważnić przetarg i wywalić z posady autora tyle przebiegłego, co prymitywnego pomysłu. Ale minister zareagował normalnie czyli jak zwykle: nie zareagował.

Minister, zwany eNDżiOs-Zdrojewskim, także nie zareagował już na sam pomysł wystawy "Polska - Niemcy. 1000 lat sąsiedztwa",  a przecież każdy przytomny obywatel, a co dopiero polityk wie, że te stosunki jak na razie najlepiej streszczają się w dowcipie: "Wakacje w Polsce. Niemcy przyjeżdżajcie, wasz samochód już tam jest" lub w wersji odwrotnej: "Polacy, jedźcie do Niemiec, wasze dobra kultury już tam są". Słowem: minister uznał potrzebę urządzenia wystawy, będącej de nomine ikoną hipokryzji tych stosunków, a de facto istną stajnią Augiasza, z buszującymi w niej -oprócz lub zamiast dyplomatów obu stron- Powiernictwami.

Przypomnijmy. Z szacunków resortu kultury wynika, że Polska w wyniku II wojny św. straciła 70 proc. materialnego dziedzictwa kulturalnego. M. in. obrazy Rafaela, Breughela, Cranacha, van Dycka, Malczewskiego, Kossaka czy Gierymskiego. W tej chwili baza zawiera ponad 60 tysięcy tak zwanych rekordów, jednak często jeden wpis odnosi się do kilku lub kilkunastu przedmiotów, które figurowały niegdyś pod wspólnym numerem inwentarzowym. Oprócz tego, pozostały jeszcze w relacjach polsko-niemieckich do załatwienia m.in. problemy dotyczące przekazania znajdujących się wciąż w Niemczech gór materiałów archiwalnych, które -w myśl powszechnie obowiązujących zasad prawa międzynarodowego- należą się Polsce jako archiwalia wytworzone na jej terytorium.

Polska straciła w czasie wojny nieporównywalnie cenniejsze zbiory niż Niemcy, którzy nie bacząc na ten bilans, ustami pełnomocnika niemieckiego rządu ds. dóbr kultury oznajmiają, że "znajdujące się w Polsce niemieckie dzieła sztuki są ostatnimi jeńcami II wojny światowej".
Władze Niemiec wielokrotnie dopominały się o zwrot tzw. "Berlinki", składajacej się z dwóch części: Skarbu Pruskiego oraz zbioru druków nowych czyli książek z XIX i XX w. (Skarb Pruski to rękopisy, rękopisy muzyczne, starodruki i niewielki fragment zbiorów kartograficznych). Zbiory te począwszy od 1946 r. przekazywane zostały do"Jagiellonki" jako centralnej Składnicy Zbiorów Zabezpieczonych. Do Krakowa trafiło 490 z 505 skrzyń. Także niejaki Rudi Pawelka, założyciel Pruskiego Powiernictwa, notorycznie składa osobne pozwy do Trybunału w Strassbourgu. Dotyczyły one m.in."Madonny" Botticellego (własność Ingenheimów), obiektów z muzeów we Wrocławiu i na Wawelu oraz restytucji majątkowej, zarówno Powiernictwa Pruskiego jak i Związku Wypędzonych Eriki Steinbach.

"Dotychczasowe rozmowy z Polską na temat dóbr kultury były niefortunne i bardzo szkodliwe dla naszych stosunków" - powiedziała minister Nadrenii Wesfalii, Angelika Schwall-Düren podczas warszawskiej debaty "Polska i Niemcy w Europie -partnerzy w UE" w 2007 r.. Od tego czasu praktycznie niewiele się zmieniło, jeśli nie liczyć przypadków WYKUPYWANIA przez  Polskę zagrabionej przez Niemców polskiej własności. Dzisiaj, w ramach wystawy "Polska - Niemcy. 1000 lat sąsiedztwa", wieziemy do Berlina kolejne dzieła i archiwalia. Jakby tego było mało, dwie, dyżurne, zawsze na posterunku i gotowe do formułowania peanów pod adresem dowolnych przedsięwzięć Andy Rottenberg dziennikarki: Monika Małkowska i Dorota Jarecka (świetnie zorientowane w katastrofalnym stanie restytucji), bez cienia refleksji ogólnej, na dzień dobry okrzyknęły wystawę w Martin Gropius Bau ...ARCYDZIEŁEM. Rzecz jasna, rozumiem, że wystawa ta może wydawać się im ESTETYCZNYM cackiem, ale jest znamienne, że do tego rodzaju kryteriów odwołują się czołowe weteranki spychania estetyki na głęboki margines jedynie ważnej teraz "publicystyki" sztuk wizualnych. Ale już za chwilę, dzielne publicystki, pisząc o "swoich" wspólnych z Andą pupilach w ramach berlińskiego cacka: Bałce, Uklańskim i Sasnalu, jak na komendę porzucają kryteria estetyczne, na rzecz jedynie dzisiaj prawomyślnego w sztukach, legendarnego "PRZESŁANIA". W efekcie te, więcej niż drętwe kompilacje OMNI B(ałka),U(klański)S(asnal)ÓW polskiej sztuki ostatnich lat, "robią" po gazetach i publikatorach za ...IKONY wystawy obejmującej... TYSIĄCLECIE!


                                 Lucas Cranach                                            Wilhelm Sasnal


Sasnal "uwarzył" swego "Lutra" na Cranachu. I przyznajmy, że dokonał nie lada wyczynu, bo jego "Luter" jest rozpoznawalny, pomimo "oczyszczenia" pierwowzoru ze wszystkich przymiotów sztuki plastycznej Niemca: głębi koloru, precyzji rysunku, dyspozycji waloru. Aleć Z PROTESTANTA wyszedł mu ...POP. Choć, niestety, POP-BANAŁ. Warto więc dzisiaj skorygować myśl, którą przed laty wspaniałomyślnie przypomniała "Tageszeitung", że "Polacy, w odróżnieniu od Rosjan czy Ukraińców, nie rabowali dzieł sztuki w Niemczech". Może i nie, ale z pewnością rabowali, zwłaszcza ostatnio, PRZEPISY NA DZIEŁA. Sasnal także uwarzył "swojego" Lutra nie tylko na Cranachu, ale i zdrowo przyprawił Richterem. Wyszedł mu "przecier" niegorszy od hurtowo "przecieranych", czerwonych dygnitarzy na płótnach popchałtur PRL-u.


                                 Mirosław Bałka                                  Piotr Uklański


Uklański z kolei "uwarzył""swój" napis podług logo Jerzego Janiszewskiego "Solidarność". Sam manewr układania napisów i innych wzorków z barwnych postaci "autor" także uwarzył na zapożyczonych manewrach innych autorów do tego stopnia, że zapytany kiedyś przez Jarecką o sens, rozbrajająco oświadczył: "Tak, to jest ograne, ale działa". Może i działa, ale część dział umieściłbym także na Westerplatte a nie -jak to zrobił Uklański- tylko w gdańskiej stoczni (była nierównowaga oręża ale nie do tego stopnia, żeby obrońcom nie zostawić pół żołnierza, zwłaszcza że pół było białe a pół czerwone).Wówczas chętniej podjąłbym się domyślać, co ma wspólnego to przeterminowane danie z tysiącem lat polsko-niemieckiego sąsiedztwa.

Za to żadnych trudności z uzasadnieniem obecności na wystawie nie nastręcza "rzeźba""Św. Wojciech" Mirosława Bałki. Tym bardziej, że autor na przestrzeni lat od powstania dzieła (1987) obficie skropił je wyczerpującym statement (np. w wywiadzie z B. Czubak w Magazynie Sztuki nr 13 z 1998 r.), Wiemy m.in. że Bałka miewał wątpliwości co do własnej kompozycji (nomen omen św.Wojciech przedstawiony jest "bez penisa" czyli w parafrazie potocznego określenia jakości, "bez jaj"). Sam artysta, widząc łopatologię swej rzeźby, raz po raz zmieniał zamysł i kształt kreacji: to rezygnował z neonowej siekiery, to zamieniał ją na prostą łopatę, to znów wracał do pierwotnej wersji czyli neonowej siekiery(nowe media!). Ale już Anda Rottenberg wątpliwości nie miała i w Berlinie wystawiła tę pracę Bałki w wersji z siekierą. I bardzo dobrze, mniejsza o kształt dzieła, liczy się jasność jego "PRZESŁANIA". U Bałki jest to jasność neonowa: Polsko-czeskiego świętego załatwił jakiś zaradny gospodarczo i ideolo Prusak. Ćwiartując Wojciecha i chowając zwłoki na czerwonej górze (rottenberg) nie dość, że położył kres jego duchowej misji, to jeszcze -przy okazji- chciał se dorobić. Liczył, że znajdą się gotowi  zapłacić tyle, ile waży to, co on nawarzył. W końcu się jednak Prusak oszukał. Zdaje się, nie po raz ostatni. Tak więc niepotrzebnie psioczyłem, Rottenberg zasłużyła na te 220 kawałków.  Na wystawie jest aż 300 obiektów a przecież już jedna praca Bałki wystarczy za metaforę i ikonę tysiącletnich stosunków polsko-niemieckich .

Con klawe.

$
0
0

Trzeba z klawymi naprzód iść...
...Po rzycie* sięgać nowe,
 

Jeszcze nie ucichł szczęk gadających szczęk, POgłosy, PiSki, mamroty i jęki (po LSD?), jeszcze dobrze nie wybrzmiała Rota Ludzi Palikota, a już Roman Pawłowski, korzystając z niczym nieskrępowanego dostępu do kulturalnych łamów Gazety Wyborczej, począł formować nowy rząd. Nie żeby od razu cały rząd, ale -na początek- sformował rząd du...sz, nadających się -w jego mniemaniu- do objęcia teki resortu kultury. Zręcznym, dziennikarskim gestem, oczyścił sobie przedpole z urzędującego ministra eNDżiOsa Zdrojewskiego, chwytem "pod lolka" stwierdzając, że jego ambicje sięgają znacznie poza granice MKiDN, hen, hen, aż do samego MON(a ...). Chwytem zaś "pod lolka II", Pawłowskimiłościwie uznał, że minister Zdrojewski świetnym menedżerem był , dlatego -w konkluzji- trzeba go ...zmienić.


...A nie w uwiędłych laurów liść
Z up(i)orem stroić głowę...



Ławka rezerwowych red. Pawłowskiego okazała się okazała. Jednym tchem, ten wybitny przedstawiciel kreatywnego dziennikarstwa Gazety Wyborczej, wyrecytował rząd kandydatek:


Beata Chmiel - wicedyrektorka Muzeum Narodowego,
Aleksandra Gajewska-Przydryga - wicemarszałek województwa śląskiego,
Joanna Kiliszek - wicedyrektorka Instytutu Adama Mickiewicza,
Agnieszka Morawińska - dyrektorka Muzeum Narodowego,
Joanna Mytkowska - dyrektorka Muzeum Sztuki Nowoczesnej,
Agnieszka Odorowicz, dyrektorka PISF,
Anda Rottenberg - dyrektorka warszawskiej Zachęty,
Magdalena Sroka - wiceprezydent Krakowa,
Beata Stasińska - dyrektorka W.A.B., stworzyła jego wizerunek i rangę, wyrzucona przez wspólników wróciła, aby pokierować wydawnictwem w ramach koncernu Empik;
Bogna Świątkowska - papieżyca niezależnej kultury w Warszawie, szefowa fundacji Bęc Zmiana.

Po tej litanii, nawet najwięksi malkontenci muszą przyznać Pawłowskiemu, że to -obecnie- najlepsze menedżerki i mendżenderki kultury, kwiat udoju publicznych środków na kulturę w Polsce.  Nikt nie może się z nimi w tej materii równać. Dla nich kultura była na etacie, jest na etacie i na etacie pozostanie. Nawet w tych, krótkich momentach, kiedy na etacie nie jest, jest na grancie przyznanym przez menedżera Zdrojewskiego na ...etacie ministerstwa.

Wg mnie, w konklawe Pawłowskiego najbardziej "na miejscu" jest B.Ś. PAPIEŻYCA, Bogna Świątkowska:  istny Bank Światowy grantów, Bogini Środków pozyskanych, Bardzo Śmiała w pomysłach i obejściu, Błogostan Świadomości nowej kultury no i, być może, Beczka Śmiechu przyszłego Ministerstwa. Jedna z niewielu, która takim jak ja, Bez Świadomości słusznych zmian w kulturze, gotowa prosto w nos, za Asnykiem, wyrecytować:    


Wy nie cofniecie życia fal!
Nic skargi nie pomogą:
Bezsilne gniewy, próżny żal!
Świat pójdzie swoją drogą!



* za zaistniały błąd serdecznie przepraszamy autora wiersza


http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/125344,druk.html

Sienicki o ...Sobie

$
0
0
                                        



Sienicki o Sobie. Taki, dość przewrotny tytuł, nadała szefowa galerii Milano, Elżbieta Kochanek, wczoraj otwartej, ultraskromnej wystawie prac Jacka Sienickiego. Przewrotny, bo każdy kto znał Sienickiego wie, że akurat "o Sobie", ten malarz, z reguły nie mówił wcale albo nader rzadko. Wychodził z rozsądnego i dzisiaj zupełnie zapomnianego założenia, że o malarzu najpełniej świadczą najzwyklejsze, malarskie fakty a nie, nawet najefektowniejsza, szermierka zręcznych sformułowań. Malarskie fakty czyli obrazy. Tych obrazów, albo trafniej obrazków, jest w Milano kilkanaście. Wszystkie z najprostszego "nurtu", na granicy malarskich "odpadów". Tę granicę Sienicki najbardziej cenił i ustalił słynnym zdaniem: obraz nie musi być udany, żeby był piękny, jak ...życie. Ale musi zawierać wszystko to,  co jest ważne, jak ...życie.

Mówił też, że: obraz może powstać i w 15 minut, byleby zawierał właściwe kontrasty. Pozostanie Jego zagadką, jak zdołał pomieścić te kontrasty, jeżeli spektrum wolnego na nie miejsca zostawił między szarym a szarym, między dwoma czerniami albo między zgaszoną zielenią, a oliwkowym ugrem. Patrzymy na niewielkie, ciche monochromy Sienickiego z "otwartą gębą" główkując, jak powiązać to ze spektaklem dzisiejszych sztuk wizualnych, wrzaskiem i zgrzytem kolorowej miazgi festiwali nowej sztuki, z tymi, wszystkimi "działaniami", "manifestami sztuk stosowanych", "sposobami na nowoczesność", "przepisami na adekwatność", do tego w skali i wyrazie przeciętnego semafora. Otwierająca wczoraj wystawę, właścicielka Milano, patrząc z perspektywy niemal ćwierćwiecza aktywności swojej galerii, przypomniała moment, w którym, mieszkający nieopodal Jacek Sienicki, pojawił się u niej po raz pierwszy. "Od progu ujął mnie swoją prostotą i klasą, zupełnie nieczuły na pieniądze, sukces i tzw. karierę. Zainteresowany był dialogiem, otwarty, uważny i pełen szacunku. Z dystansem do spraw, nie do ludzi".

Jaki to kontrast, pomyślałem, do wiecznie nabzdyczonej, "ważnej", "jedynie ważnej" i "najważniejszej", dzisiejszej braci artystyczno-kuratorskiej na ważnych etatach. Nafaszerowanej sukcesem z publicznych grantów i sytych nieswoich możliwości. Jaki to kontrast, między zatopionym po uszy w dziesiątkach lat malarskiej roboty i do końca PEŁNYM WĄTPLIWOŚCI malarzem, a tymi wszystkimi z "wielkim, międzynarodowym dorobkiem", z eksplodującym talentem i całkowitym brakiem elementarnych wątpliwości. W takim razie, ja też ich nie mam i powiem tak: dzisiaj, 11 lat po śmierci Jacka Sienickiego, malarza z Saskiej Kępy,najbardziej warszawskiego z polskich malarzy, Jego retrospektywy  w Warszawie nie będzie. Ci, którzy do niej nie dopuszczą, dobrze wiedzą, że byłaby ona ostatecznym dmuchnięciem, w ten napompowany do granic przyzwoitości balon resortu współczesnej, polskiej kultury.

W skromnej Milano, Sienicki skromnie więc sam szepce "o sobie". Bo kto, niby, miałby coś sensownego i zdecydowanie mniej skromnego O NIM, nam dzisiaj wykrzyczeć?

repr. Jacek Sienicki, Kwiat, 1996, ol./pł. 46 x 55 cm

Artysta kompletny. Od A do Żet

$
0
0
Prymusi manualni
Artur Żmijewski miał w Akademii -ponoć- piatkę z rysunku. Swego czasu, nieskromnie pochwalił się tym faktem, odpowiadając na zaczepkę dziennikarza, cytującego obiegową opinię, że unikanie tradycyjnych narzędzi sztuki, zwykle wypływa z faktu kiepskiego manualu unikających. Jak to naprawdę z tym jest, sam Żmijewski, oprócz ustnych zapewnień, przezornie, już nie pozwoli nam sprawdzić ale od czasu do czasu, to tu, to tam, możemy sobie pooglądać RĘCZNE "możliwości" innych, dyżurnych unikaczy pędzla i ołówka o "światowych" nazwiskach. 
Jako jedna z pierwszych nie wytrzymała Tracey Emin, turczynka cypryjska, niegrzeczna gwiazda spod znaku Young British Artists. Gdy już nieco zestarzał się jej Young w CV, a także gdy już rozgrzebała wszystkie możliwe łóżka, kołderki oraz detale własnej budowy anatomicznej, Emin obciągnęła płótna. Trzeba przyznać, że jak na amatorkę wiecznej balangi, zabrała się do rzeczy niezwykle pracowicie: wyrychtowała wielkie ponaddwumetrowce, wymagające czysto fizycznej orki, szczelnie wytapetowała studio folią i ... No właśnie, potem już jakby trochę zdechło. Szybko, bo już po paru "maziajach", Tracey skonstatowała, że malarstwo może jeszcze poczekać, a na płótnach pojawiły się blade akciki, których ostrożniutki -jak mawia Nergal- wykon,  jest odwrotnie proporcjonalny do bardzo zamaszystych napisów wokół. Tak zamaszystych i wyczerpujących, że z plonem ostatniej dekady swego, rysunkowego szaleństwa, zawartym w grubych i eleganckich okładkach właśnie wydanego, opasłego tomiska, Emin nie byłaby bez szans w walce o jakieś, literackie laury (Stachuriady na przykład).




    Tracey Emin Rysunki


Jednak walory plastyczne prokreacji Emin, pomimo niewątpliwych piątek w indeksie RCA, a zwłaszcza na praktykach u Saatchi'ego, są na poziomie inskrypcji z przeciętnego wychodka i -może- pamiętnika Zofii Bobrówny. Jest zatem nadzieja, że jeszcze ze dwie, trzy takie pozycje albumowe z, w kółko tym samym, rachitycznym rysunkiem, marnotrawna Emin powróci do swoich, właściwych pozycji na rozgrzebanych łóżkach, kozetkach i wersalkach, nobliwej, angielskiej avant-mieszczki.


Śladem Emin podążył inny YBArtist i RCA piątkowicz, Damien Hirst. Jemu też, jak widać, znudził się arsenał środków "plastyki inaczej" owego menedżera inaczej - Saatchiego czyli prochy,diamenty i formalina. Hirst także przeprosił się ze starym pędzlem i grzecznie obciągnął dwumetrowe płótniska. Osobiście wątpię, by po takim cudownym powrocie, Hirst równie cudownie powrócił na szczyty rankingu Guardiana czy Art Review, ale że na kontach zgromadził już trochę 7-8 cyfrowej "niezależności", pobyt "na londyńskiej fali", Hirst odważnie zamienił na fale wokół wyspy Bali. A tu od razu - niespodzianka: wraz z powrotem do tradycyjnych narzędzi, ultraawangardowy dotąd Hirst, powrócił do tradycji angielskiego malarstwa...figuratywnego. Aż iskry lecą, trzaska więc teraz taśmowo ekspresyjne poliptyki pod Bacona. Z jedyną pozostałością po "dawnym sobie" w postaci naniesionych na płótna siatek regularnych punktów, które sztywno, jak zafoliowane pigułki, łączą współrzędne kierunków najnowszych zmian i zainteresowań, powtórnie narodzonego malarza.


                                 Damien Hirst fragmenty tryptyków


Nieszczęściem, najnowsze, malarskie osiągnięcia Hirsta, w odróżnieniu od jego fazy pdf (prochów, diamentów i formaliny) SĄ PORÓWNYWALNE do istniejących, malarskich pierwowzorów. Nastąpiło słynne w wojskowości, rozpoznanie ogniem. Duże płótna zamiast być tu podatną na rozmach areną inwencji, są ostentacyjną demonstracją schematu: zamiast SZUKANIA mas i ich powiązań z prostokątem płótna, jest podążanie za cudzą formułą podłapanego GOTOWCA. Zamiast dociekania prawdy rysunku formy, po swojemu zauważonej w naturze, jest markowanie jej "przechodniego" kroju i "sposobu". Zamiast koloru - konkluzji po widocznych "przejściach" i zdeklarowanej dominanty, jest bura breja, wydukana z półsłówek kolorystycznego ćwierćtalentu.  Malarstwo Hirsta, obnażając go jako plastyka, obnażyło go -ryczałtem za hibernację- czyli za poprzednią fazę plastycznego wcielenia. Pozostała ŁATWA ZAMASZYSTOŚĆ i BEZCZELNOŚĆ TUPETU W OBIEGOWEJ FORMULE. I tylko tyle.
Z tych powodów, nie zdziwiłbym się, gdyby Hirst, widząc co się święci, zrobił kolejną woltę i wrócił do gotowego rekina, w gotowym akwarium, wypełnionym gotowym roztworem formaliny. Zamiast nieudonie namalowanej przez siebie czaszki, wrócił do gotowej czaszki, wytapetowanej gotowym diamentem i ustawionej na gotowym postumencie. Wszak od Duchampa wiadomo, że ŁATWIEJ JEST ZESTAWIAĆ NAJBARDZIEJ SKOMPLIKOWANE GOTOWCE NIŻ STWORZYĆ COŚ WŁASNEGO, NAWET NAJPROSTSZEGO.


    Damien Hirst po bokach czaszki malowane, w środku obiekt gotowy, wysadzany diamentami


Hirst, prawdopodobnie, ponownie zrezygnuje z malowania na rzecz żonglerki gotowcem. Gest ten będzie dla niego super łatwy, bo przecież do tego, by zrezygnować z takiej dozy talentu, jaką posiada, potrzeba dużo mniej odwagi, niż ma.


Cerata z Seurat'a
Nie wiem co miał z rysunku w krakowskiej Akademii inny artysta, dzisiaj KOMPLETNY, Wilhelm Sasnal. Ale z tej racji, że wspomina Akademię w najgrubszych słowach, można sądzić, że piątki w indeksie, jak u Żmijewskiego, nie było. Za to teraz, same oceny celujące. Niezależnie od tego co sprokuruje: trupa na słupie, słupy na polu, pole w Mościcach, smugę wikolu, świnię w oleju czy olej na płótnie, płótno w kieszeni czy łowcę jeleni. Holo dla lansa czy efekt Tuymansa, Richtera efekt czy celowy defekt. Wszystko, jak w masło, wchodzi nie tylko do panteonu sztuki polskiej ale i światowej. Zwłaszcza, że światowej dużo zawdzięcza. Ostatnio coraz więcej. Po zapożyczeniach, przyszedł czas na reinterpretacje. Po kiego? Trudno zgadnąć. Dawniej, za niewydolnej komuny, dla samodowartościowania, mawiało się: "my też tak potrafimy, tyle że lepiej". Ponieważ po '89 roku postąpiła galopująca emancypacja naszego ego, bez żenady stać nas na to, by teraz warknąć światu w nos: my też tak potrafim, a nawet gorzej.  Idąc tą ścieżką, Sasnal wyprodukował swoją wersję Kąpieli w Asnieres Georges'a Seurat z 1884 r..


    Georges Seurat                                                                                Wilhelm Sasnal


Już sam pierwowzór nie grzeszy malarskimi jajami: nudna scenka w jeszcze nudniejszej, mechanicznej technice "punktualnego" punktowania bladym kolorkiem od deski do deski. Żadnej korespondencji składowych, ciepła woda osobno, zimna osobno, kafelki, duperelki i wóz i Stasiek. Słowem: NEOimpresjonizm, czyli wrażeniowość "ulepszona" w pigułce. Oświetlone miało być ciepłe, zacienione zimne, kropki czystego koloru się miały mieszać w oku. Dzisiaj w oku jedynie łza się kręci, że można tak namieszać zdrowo myślącym, i jeszcze co nieco WIDZĄCYM, że oczywisty bzdet, latami uchodzi za arcydzieło. IMPRESJONIZM ZOSTAŁ "ZAŁATWIONY" SPOSOBIKIEM Seurata.


Sasnal poszedł jeszcze dalej i dokonał rzeczy nadzwyczajnej: interesującą -jak słynna piosenka kolegi śpiewaka z "Rejsu"- kompozycję i rysunek oryginału, dodatkowo zatopił w kolorze pawia po miętowej galaretce (rozbielona zieleń szmaragdowa - Sade dla oczu czyli cool). Do sposobiku Seurata, Sasnal dołożył sposobik własny. Aż dziw bierze, że nie skorzystał z takiej okazji, by w drugim planie scenki, tropem Seurata, umieścić panoramy rodzinnych, "dymiących" Mościć. Chociaż..., może i dobrze, że nie umieścił. Red. Jarecka z Wyborczej i tak będzie zachwycona, a i też łatwiej jej będzie o prasową egzegezę: Kąpiel to pływanie, a pływanie to dyscyplina olimpijska. A co jest w przyszłym roku? Olimpiada w Londonie. Jarecka już poczęła prasowe "rozprowadzanie" peletonu swoich, plastycznych pupili. Już sugeruje urzędnikom, na kogo mają zawczasu zarezerwować środki w budżetach swoich instytucji. Już wskazuje na praktykę swoich, angielskich kolegów (A. Searle z Guardiana), którzy dawno już pozamawiali plakaty przyszłorocznej, londyńskiej imprezy sportowej m.in. u Tracey Emin.


U nas będzie Euro 2012. Kąsek do ugryzienia nader obfity. Przy nim, pożarte wcześniej (Polska Year!) budżety "na kulturę", to pikuś. Drżyjcie więc wszyscy, którym wazelina nie zalepiła receptorów: po Roku Chopinowskim zbliża się kolejny rok kultu-chałtu-ry. Rzucającego mięsem, dresiarza czyli komiksowego Chopina, zastąpi inna kręcina. Trzeba wzmóc czujność na portalach spożywczych, futbolowych i wszystkich, innych. Od A do Żet.

LiBerek czyli podmianka

$
0
0
LiBerek czyli podmianka
Zaroiło się nam w opłotkach od twórców światowych. Światowi ruszają się ostatnio jak nakręceni, zgodnie z polską definicją światowego, obficie namaszczani olejami z miejscowego rozdzielnika. Światowy artysta Warlikowski właśnie zamówił u innego światowego kolegi, Libery, plakat teatralny. Rzecz jasna, Warlikowski prywatnie tylko zamówił,  opłatę zamówienia zostawiając publicznej  instytucji, u której jest na garnuszku. To bardzo pomysłowe rozwiązanie, znajdujące w Polsce rzesze zwolenników rokuje, że od światowych lada moment możemy się w opłotkach nie opędzić.
Póki co, Libera się nie opędzał, tylko popędził do teatru(?) Warlikowskiego, spędził tam kilka minut, potem sen z powiek a na koniec przepędził demony zagrożeń, przed którymi -podobno- stoi dzisiejsza Europa. Ich uosobieniem jest, cytuję: "Murzyn z wielkim chujem", który -podobno- niebawem zaleje Stary Kontynent. I całkiem to być może, zwłaszcza  że nasz, polski wkład w dzieło wspomnianego zagrożenia jest niemały: za publiczne miliardy właśnie wyrychtowaliśmy nowe miejsca pracy (zwane, dla niepoznaki, stadionami, których PZPN już nie chce). dla m.in. nigeryjskich ogniw światowego handlu z naręcza i z polowego łóżka.

Zbigniew Libera -jak sądzę- bardzo ucieszył się z zamówienia. Trafiło ono bowiem w samo -nomen omen- podbrzusze sprawdzonej recepty na sukces jego wizualnych dzieł, którego marką fabryczną bywa podbrzusze, a na stałe jest podmianka. Podobnie jak inny polski-światowy, Artur Żmijewski (Berek w komorze gazowej), Libera lubuje się w prostych podmiankach różnej maści gotowców: dramat(obóz) w zabawę(Lego), prawdziwe(włosy) w sztuczne(lalka), wiertarka w pepeszę, expander w sexpander, pozytywy w negatywy. Akurat to ostatnie spasowało do zleconego plakatu jak ulał. Jako prominentny przedstawiciel arte holo, Libera w lot pokojarzył murzyna z... Leni Riefenstahl, a tę, na abarot, z murzynem z... . Całość wyszła mu bardzo ładnie

 Leni Riefenstahl                     Zbigniew Libera

...choć w szczegółach można się spierać. Nie ma co bujać, na ten spór autorzy -wbrew deklaracjom- liczyli. Nie po to zamawia się u światowego, żeby zamówienie przeszło bez echa.  I trochę się przeliczyli, bo przedmiot sporu okazał się tak mały, że ledwie widoczny, a tym jeszcze mniejszy, że było zimno. Libera rozbrajająco oświadczył, że z uwagi na temperaturę( chyba uczuć?) ani centymetra więcej nie dało się wygospodarować, więc europejskim zagrożeniem, póki co, zamiast "murzyna z dużym..", będzie "murzyn z małym..". Widać od czasów Leni zagrożenia ewidentnie nam skarlały. Nawet światowy nic na to nie poradzi, że w końcu wszystko karleje. Zwłaszcza w końcu.

SZUM i drętwa mowa

$
0
0


"Żeby wydawać dzisiaj magazyn, trzeba mieć na niego pomysł" zapisali we wstępniaku pierwszego numeru magazynu Szum, aż dwaj jego naczelni redaktorzy, Jakub Banasiak i Adam Mazur. I trzeba przyznać, mieli pomysł, i to niejeden. Pierwszy, ze zdublowanym stołkiem naczelnego (wszak co dwie głowy, nawet jeśli łyse, to nie jedna, ale pomysł nienowy, choć zważywszy los podwójnych naczelnych np. Ziomeckiej i Prokopa z Przekroju, dość ryzykowny), a drugi -też już zgrany, ale za to rokujący (Artforum dla uboższych)- z pakowaniem do nieprzytomności całostronicowych reklam, głównie kapiących od logo publicznych płatników sztuki. Zważywszy tempo zmian relacji ilości stron reklam do objętości pisma i zmniejszania gramatury papieru (w pierwszym numerze  na 100 stronach gr.ok.170 pomieszczono 20 stron reklam , w drugim na 130 stronach gr. 90,  reklam 30,) należy założyć, że dziesiąty numer Szumuze100 stronami reklamowymi, będzie zapewne wydaniem kilkutomowym, drukowanym na bibułce japońskiej...

Poza tym, Banasiak z Mazurem, w magazynie nowym, stare swoje eksploatują pomysły i wbrew podtytułowi Szumu - sztuka polska w rozszerzonym polu, z mocno zawężoną ideą, że niby sztuka polska narodziła się około połowy l.90 ub. w., a najlepiej, jeśli jeszcze później. I to jest OK. Niech każdy ma taką sztukę, na jaką zasługuje. Nie wiem natomiast, o co chodzi naczelnemu duo, kiedy w dalszej części wstępniaka skarży się, że o polskiej sztuce (tej ichniej, ma się rozumieć), która jest tak intrygująca, różnorodna i po prostu bardzo dobra, że o niej tak mało się mówi i pisze(?!) A przecież nie trzeba być jakoś specjalnie rozgarniętym, żeby skonstatować coś wręcz przeciwnego. Publicyści w rodzaju tych dwóch powyżej i inni, w ostatniej dekadzie, na temat młodej polskiej sztuki dostali tak ostrego ataku sraczki krytycznej, a ściślej apologetycznej, że zamiast nowego Szumu, najchętniej zaordynowałbym im stary Stoperan. Zewsząd wylewa się tej młodości do mdłości: całe Zachęty, Zuje i MSN-y zapchane są nią po dach (Spojrzenia, Znaki czasu, Lata walki, Penerstwa), maczkiem zapisany komplet pisemek REDakcji, Obiegów, Notesów Bęc Zmiany, Piktogramów, póły uginają się od grubych opracowań (Nowe zjawiska w sztuce polskiej po 2000 r., wydania 40000 malarzy), stosy katalogów wystaw wielkości albumów, solennych monografii, PR-owskiej paplaniny po ArtBazaarach i Rastrach, dekada mozołu dzienników w rodzaju Gazety Wyborczej etc., radiowe TOK-i, i telewizyjne Hale Odlotów. Dość powiedzieć, że jedna z eksplodujących artystek, rocznik 1977, o których się podobno mało pisze, już po 3 latach tego medialnego "milczenia", chwaliła się na którymś blogu, dwoma setkami usłużnych sobie artykułów.  Dla porównania, gdy niedawno próbowałem skompletować bibliografię malarza, rocznik 1927(60 lat pracy), ledwo wynotowałem kilkanaście pozycji.

Można to wszystko zrozumieć, wszak obaj naczelni chcą nam powiedzieć, jak bardzo są nam razem z ich nowym pismem potrzebni. Można też zrozumieć, że chcąc przekonać, jak bardzo są potrzebni warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, gdy zapraszają dla picu jej rektora do zredagowania jakiegoś nieistotnego marginesu po to tylko, by ten przypadkiem  nie zauważył, że to Akademia (siedziba redakcji i nagłówek Wydziału ASP, reklamy ich prywatnego wydawnictwa 40 000 malarzy,) POTRZEBNA JEST RACZEJ IM. Mówiąc szczerze rozumiem też, w imię czego i kogo, Banasiak z Mazurem naciągają różne aspekty rzeczywistości polskiej sztuki. Ot, choćby wtedy, gdy szczecińską ASP z ich pupilami (Aleksandrą Ska, Kuskowskim i Skąpskim), windują na parnas rankingu szkół artystycznych, mimo że analogiczny ranking pisma ASP w Krakowie, sytuuje ją na szarym końcu wśród polskich uczelni artystycznych. Jakże inaczej to wygląda w przypadku szczecińskiej Trafostacji (której doskwiera brak pupili redaktorów Szumu). Wtedy, przy użyciu tekstów z błędami ortograficznymi (szybko zresztą poprawionymi w wydaniu internetowym), piórem pani redaktor, która się plinta w zeznaniach, ochoczo obsmarowują tam wystawiających.
Super rozumiem też "rynkowego" redaktora Banasiaka, który po nieudanych próbach rynkowych z galeriami 4A i Kolonie, zajął się kolonizowaniem RYNKU pism A4, w ramach antyrynkowego etatu na ASP. Rozumiem, bo przecież ile można udawać, że się kocha platonicznie coś, co się opłaca tylko symbolicznie?

Co więc o rynku pisze w Szumie red. Banasiak? Dla klarowności podam w punktach z komentarzem:

1. "Sztuka mijała się z rynkiem przez całe lata 90".

Ponieważ w pierwszej połowie tych lat redaktora jeszcze na świecie sztuki nie było, to teraz wie o niej tyle, co mu Gorczyca w Słowniczku Rastra naświetlił. A tymczasem ówczesny rynek nie był ani gorszy ani lepszy od dzisiejszego. Co, zresztą, wynika z wypowiedzi Jarosława Modzelewskiego, którą pan Banasiak sam przytacza, że wówczas "facet z Francji kupował od członków Gruppy po kilka obrazów". Od drugiej połowy l. 80 rynek sztuki też jakoś się kręcił, bo przecież polskie kolekcje, choćby i Starmacha, Musiała, Bonarskiego, Kulczyków i in., z samych tylko darowizn nie powstały. Słowem, gdyby wówczas sztuka mijała się z rynkiem jak chce Szum, Dwurnik nie krążyłby koło Zachęty Porszakiem jak -wg relacji Bałki- krążył, a Tarasewicz nadal woziłby kury i obrazki swoim Beatlesem czyli poczciwym wynalazkiem lubelskiej fabryki samochodów.

2. "Polski rynek, nie może doczekać się kompetentnych opracowań naukowych"

Wszystko wskazuje na to, że jeżeli Banasiak tego nie zrobi, to nikt tego nie zrobi. Nie wiem wprawdzie o co konkretnie dzielny redaktor oprze swoje przyszłe opracowanie, oprócz wspomnianego SłowniczkaGorczycy i oka Bazylki z Masie rozumieć, bo inne dane w tym rankingi Sarzyńskiego, autopropagandę Abbey House, relacje Andrzeja Starmacha, książki Jana Michalskiego i dane GUS, red. Banasiak przechowuje tylko w głębokim poważaniu. Jakąś nadzieją pozostaje jeszcze nadaktywny ostatnio ekonoartekspert Mikołaj Iwański, ale i on –jak w końcu redaktor Banasiak konkluduje-  też "właściwie nic nowego nie proponuje".

3. "Kto i według jakich kryteriów ma oceniać, co jest sztuką?".

Ciepło, cieplej, bingo! Oczywiście oceniać póki co będą Banasiak z Mazurem. Dobiorą sobie jeszcze paru asów "rynku" takich jak Gorczyca oraz w przypływie dobroci Plinta, i będą ewaluować do upadłego. Jedyni na rynku nieuwikłani i niezależni.
Najciekawsze jest to, że do naprawy rynku, zawsze, jako pierwsi gotowi rwać się główni macherzy od jego psucia. Aktywni na cudzy koszt, stale wyciągający łapy po nieswoje, nienawidzący uczelnianych etatów, ale oczywiście do czasu dopóki sami na nie nie wlezą albo nie usytuują tam nowych "naszych". Toteż od lat na wszystkich "inicjatywach" Banasiaka, Gorczycy et consortes w kółko czytamy te same notki: "ze środków MKiDN", "ze środków m.st. W-wy, ze środków IAM, ze środków takich i siakich. Banasiakich…

4. "Polskie pole sztuki zachowuje strukturę dualistyczną, której skrajne bieguny wyznaczają: pole ograniczone (awangarda, eksperyment) oraz pole masowe (sztuka mieszczańska, klasyczna)".

Nie trzeba mieć wzroku sokola, żeby dostrzec, że w polskiej sztuce ostatnich 15 lat jest dokładnie odwrotnie: AWANGARDA I EKSPERYMENT SĄ MASOWE, a SZTUKA KLASYCZNA PERYFERYJNA. A można pójść dalej i zauważyć, że teraz tzw. awangarda i eksperyment oprócz tego że masowe, są także mieszczańskie, a tzw. klasyka –eksperymentalna. Przecież jak popatrzeć na mieszczan i mieszczki kręcące się koło awangardy i eksperymentu, którym do masowo produkowanych na tym eksperymencie doktoratów, do kolekcjonowania nobliwych dyrektur, znacznie bliżej niż do cyganerii z jej wstrętem do posiadania, widać to jak na dłoni. Widać też jakim ryzykiem obciążona jest dzisiaj klasyka, rozumiana jako twórcza, utalentowana kontynuacja dorobku przeszłości. Zagoniona w narożnik, jako konserwa i ciemnogród przez tych, którzy dla cudzych nowinek, niewiele mają własnego do stracenia, zwłaszczawłasnego talentu.   

Red. Do.Ja

$
0
0

 

To był świetny rok. Miodzio, rzec by można. Dorota Jarecka po dawnemu zachłystuje się w Wyborczej (z 30 grudnia) dorobkiem 2013 roku w sztukach wizualnych. Nam, niezmiennie, pozostaje zachłystywać się fasonem wybiórczej Red Aktorki i jej dobrą miną do złej gry spalonego teatru na Czerskiej. Spalonego, bo w dzienniku, Sempe Michnik, jakiś czas temu zrobił Jareckiej takiego Mikołajka, że teraz pisze ona tam tylko Gościnnie. Ale po dawnemu, z niezmąconym przekonaniem o swoich kwalifikacjach i jedynie słusznych wyborach. Ilekroć czytam te jej podsumowania, przed oczami staje mi (ładna konstrukcja marszałka Zycha) obraz dawnego sprawozdawcy sportowego, niejakiego Stefana Rzeszota. Znaczy się, poniekąd mi staje, bo obraz jaki stawał przed oczyma komentującego Rzeszota, nigdy nie pokrywał się z obrazem komentowanej imprezy, widocznej na ekranie telewizora. Rzeszot, jak Jarecka, był wspaniałym Red Aktorem i tak samo jak ona, uwielbiał, gdy wygrywała jego drużyna, czyli drużyna jego pracodawcy, dodajmy, drużyna byłego Sojuza. Doszło do tego, że w pędzie do wygranej swoich ulubieńców, nasz wesoły komentator, pełne 45 minut, mylił wysokiego blondyna Olega Błochina, z krępym brunetem Gerdem Muellerem tylko dlatego, że bramki strzelał akurat ten drugi.

Tak więc, dorywczo pisząca teraz Jarecka, jara się wygranymi tych drużyn, które mają czytelne dane na solennych pracodawców w jej branży: MSN, MS i MNW, CSW, MW, etc. 
Np. wg niej, warszawskie MSN jest "wygrane", bo przez rok (koszt kilkunastu baniek) zrobiło JEDNĄ, SWOJĄ, większą wystawę - panoptikum, złożoną -jak wielokrotnie pisałem- z glutów, tekturki i armaturki (Althamera, Budnego, Lucas). Z bajzlu, kasy i Bokassy (Durham, Phinthong, Bałka). Z literek, wałków i głodnych kawałków (Partum, Metzger, Bąkowski). 

Jarecka uważa też za "wygrane"łódzkie MS, które przez rok zmajstrowało JEDNĄ, większą wystawę p.n. "Korespondencje". Za taką kasę zmajstrowało, że jak już ten koń zarżał, to zaraz zdechł. Potem na ul. Ogrodowej było już tylko cicho, pustawo i spokojnie, czyli jak zwykle. Żeby się jakoś doturlać do końca roku budżetowego, MS MuSiało skorzystać z niedrogiego wypełniacza, zawsze na podorędziu, czyli z łódzkiego Wernyhory z wąsikiem i w bereciku z antenką. Skądinąd autora, celnej jak myśl marszałka Zycha, sentencji: Jaka sztuka dziś, taka Polska jutro. Brrr!

Z podobnego założenia wyszła nasza, gazetowa Kassandra, też z wąsikiem, i czujną antenką. Tak, wieszczka, bo nie oszukujmy się, te podsumowania przeszłości służą jak najbardziej przyszłości. Są wskazówką dla urzędnika o umysłowości kibica, który wprawdzie niewiele wie, ale to, że wygranej drużyny się nie zmienia i jakby co, na kogo ma rezerwować przyszłe budżety, to naturalnie tak.

Trochę się zresztą tej strategii WYCHWALANIA BOGATEGO nie dziwię. Wszak podsumowania co roku, szczęśliwie przypadają na okres poświąteczny - kolejne, długie godziny spędzone przed telewizorem i jeszcze dłuższe, wślepiania się w kadry nieśmiertelnego Potopu. Toż to na pamięć można wykuć kmicicowe zdanie, że  JEGO FORTUNA PRZY RADZIWIŁŁOWSKIEJ niechybnie WYROSNĄĆ MOŻE. Głupi by się połapał, a co dopiero cwany.  

Jakby nieco temu na przekór, nie tylko instytucją, ale też bajecznym, INDYWIDUALNYM AWANSEM, red. Jarecka nie jest w stanie ukryć swojego zachwytu. Awansem Adama Szymczyka mianowicie, który z polskim dorobkiem nieudanej wystawy w Domu Kultury w Pułtusku i sprytnej akcji z Galerią Foksal, trafił nagle na najwyższe stołki europejskiego artworldu. A tu, z dyrekturą bazylejskiego Kunsthalle i doświadczeniem kuratorskim Berliner Biennale, będzie szefował kolejnej, słynnej Documenta (2017) w Kassel. Dorota Jarecka tak się tym awansem zachwyciła, że z emocji zapomniała dodać, iż jedną z jego autorek, jest stała wspólniczka Szymczyka z Fundacji Galerii Foksal, kopistka programu i zbiorów jego szwajcarskiej Kunsthalle, Joanna Mytkowska. Niestety, podobnie jak reszta młodocianych jurorów "wybierających" Szymczyka, bujająca się na garnuszkach bogatych i zaprzyjaźnionych instytucji. I kółko się zamyka.
 

  Jury wyłaniające szefa Documenta 14 (2017) dolny rząd od lewej:Kim Hong-hee (Director of Seoul Museum of Art, Seoul, South Korea), Joanna Mytkowska (Dyrektor Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie), Suzanne Cotter (Director The Serralves Museum of Contemporary Art, Porto, Portugal), Koyo Kouoh (Artistic Director of RAW MATERIAL COMPANY, Dakar, Senegal) , rząd górny od lewej: Susanne Gaensheimer (Director of Museum für Moderne Kunst, Frankfurt/Main, Germany), Osvaldo Sánchez (Artistic Director inSite Mexico-City, Mexico), Matthias Mühling (Curator Galerie im Lenbachhaus, München, Germany), Chris Dercon(Director, Tate Modern, London, Great Britain)

Fals Art

$
0
0


"Co za falstart!" - ekscytuje się w internetowym Obiegu red. Stach Szabłowski: "Najbardziej oczekiwana wystawa sezonu otwiera się już 14 lutego. Czym będziemy się ekscytować przez resztę roku po tak mocnym wejściu? Oto zaskakujący zwrot akcji: Muzeum Sztuki Nowoczesnej porzuca (na chwilę?) progresywne formaty i organizuje wystawę polskiej sztuki. Wystawę totalną. Wystawę narodową. Wystawę, w której bierze udział ponad 70 artystów. Wystawę bez tezy, niedyskursywną, lecz ciążącą ku obiektywizacji obrazu polskiej sceny. Wystawę w konserwatywnej formule salonu. Wystawę, na której mamy zobaczyć, jak jest i „co widać" w polskiej sztuce.
http://obieg.pl/prezentacje/31290 

Zdaje się jednak, że to nie wystawa jest przedwczesna, ale ekscytacja nią, jako nadzwyczajnym ZWROTEM w dotychczasowej strategii Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Wygląda mi to raczej na kolejny, po "Nowej Sztuce Narodowej", wybieg tandemu kuratospryciarzy z MSN, Łukasza Rondudy i Sebastiana Cichockiego, nie bez związku z ciągle niewyjaśnionym, choć międlonym niemal od dekady, statusem tej instytucji.Poprzedni fortel, podobnie jak bieżący, realizowany w ramach autopostulatu MSN, czyli tzw. muzeum otwartego, wobec eskalujących zarzutów z zewnątrz dotyczących MSN jako muzeum ultrahermetycznego (sam strzelałem z trójrurki: Arteon, blog, Gazeta Finansowa) polegał na tym, by OCZY NIEDOWIARKÓW KŁUĆ POSTAWĄ EKUMENICZNĄ, lecz RACHUNKI ZA ZAKUPY DO ZBIORÓW TUDZIEŻ LAURKI, WYSTAWIAĆ PO STAREMU.

O ile jednak ta "otwartość" poprzedniej próby ("Nowa Sztuka Narodowa"), w założeniu inicjatorów, dotyczyła TREŚCI (a właściwie TEMATÓW), o tyle ta teraz ("Co widać.."), sprowadzać się ma do FORMY (a właściwie ŚRODKÓW). Z wywiadu jakiego udzielili Ronduda z Cichockim Stachowi Szabłowskiemu wynika wręcz, że wystawa będzie poruszaniem się po polu kultury wizualnej z ominięciem tradycji awangardowej. Będzie -uwaga- frontalnym ATAKIEM PLASTYKI, a nawet ROZPRAWĄ Z PARADYGMATEM AWANGARDOWYM!!!

Jaka więc będzie wystawa, zobaczymy. Ale za to, jaka jest rozmowa o niej, wiemy już teraz . Nad padającymi w niej deklaracjami kuratorskimi warto się pochylić:

1. Cichocki/Ronduda: "Wystawa ciąży ku obiektywizmowi, a nie jak bywało w naszej dotychczasowej praktyce kuratorskiej, kiedy to przesuwaliśmy punkty ciężkości ze sztuki na jej instytucjonalny wymiar".
- potwierdzają tym samym, że dotychczas, jako kuratorzy, w interesie instytucji, MANIPULOWALI powierzonym im przez artystów materiałem.

2. Cichocki/Ronduda: "Naprawdę zajmowaliśmy się w muzeum głównie AUTOREFLEKSJĄ: Rozwojem instytucji, przyszłością instytucji, strategiami kuratorskimi, SWOIMI PROJEKTAMI, NAWET BEZ UDZIAŁU ARTYSTÓW" (np. wystawa "Warszawa w Budowie"), " Teraz chcemy wystawy dla szerszej publiczności"
- potwierdzają, że w interesie instytucji widz był im zbyteczny, a w końcu niepotrzebny stał się także artysta, który -jak deklarują cudownie nawróceni- jeśli już miał się pojawiać, to jedynie JAKO PRZYPIS"

3. Szabłowski: "Instytucja sztuki chce być: Akademią, kawiarnią, kuźnią myśli, centrum planowania, a oddala się od sztuki".
- Patrz punkt 2. Dodałbym tylko jeszcze: instytucją rozumianą jako CENTRUM DOWODZENIA

4. Cichocki/Ronduda: "Instytucja z niepewną przyszłością gra o przetrwanie"
- I oczywiście "instytucja z niepewna przyszłością" nie zauważyła, że tą swoją PROGRESYWNĄ GRĄ  wyp...ła z pracowni zastępy "artystów PLASTYKÓW z przyszłością niepewną ". Niektórzy szybko dali za wygraną, inni -naiwni-podjęli "grę o przetrwanie", np. PISZĄC. W pracowniach pozostali tylko ci, którzy chętnie WPISALI SIĘ w grę strategii kuratorskich w interesie instytucji, czyli tzw. nowi "Nasi". I to oni zapewne, będą bohaterami wystawy "Co widać". Reszta, po blogach, wystawi -co najwyżej- swoje "Co czytać".

5. Ronduda: "Dziś potrzebujemy większego rozeznania niż w połowie l. 80 XX w., kiedy współczesność definiowana była przez Nową Ekspresję"
- Ponieważ pan Ronduda wie o tamtej rzeczywistości tyle, ile zobaczył z perspektywy becika, podpowiem, że wówczas nie było łatwiej i że tamtej współczesności, bynajmniej nie definiował jeden kierunek. Tylko wtedy, nie wszystkie trendy, jak Nowa Ekspresja, miały szczęście do swojej Rottenberg na etacie instytucji. Podobnie jak dzisiaj do swojego Rondudy na etacie instytucji, szczęście mają trendy niektóre.

 
Obaj kuratorzy sami przyznają, że wprawdzie na wystawie "Co widać": "Nie szukali pokoleniowego manifestu", ale dają do zrozumienia, że gdyby tylko chcieli, "koncentrując się na wybranych wycinkach sztuki", MOGLIBY NA POCZEKANIU GO WYPREPAROWAĆ I WEŃ DĄĆ, ". Ale nie! Obaj nagle zauważyli w tym co robią "DEFICYT JAKOŚCI PLASTYCZNYCH". Zauważyli (podobno), że "PLASTYKA W STANIE TZW. CZYSTYM, ZYSKUJE NA ZNACZENIU. Że podział na progresywnych artystów wizualnych i tradycyjnych artystów plastyków, BYŁ "TYLKO" WALKĄ O BARDZIEJ ŚWIADOMĄ, RACJONALNĄ FORMUŁĘ DZIAŁALNOŚCI ARTYSTYCZNEJ!!!

Idąc tym tropem rozumiem, że panowie Ronduda z Cichockim, przez te wszystkie lata, kiedy siedzieli na etatach w MSN, znacznie wyżej szacowali swoje, racjonalne kompetencje, niż racjonalne kompetencje artystów, których nazwisk próżno szukać na wystawach instytucji na Pańskiej i -oczywiście- w jej jakże bogatych zbiorach! Artystów, którzy przestali być wybitni równo z gwizdkiem powołania tej instytucji, także jako pracodawcy odkrywczego tandemu. Tych, brakujących nazwisk póki co nie wymienię. Poczekam i sprawdzę jak trwała jest ta nagła, walentynkowa miłość obu panów do tradycyjnych uroków "plastycznego". Albo jak chce Stach Szabłowski: na jak długo MSN porzuca swe progresywne formaty?

Jedno jest pewne: wszystkiego można się spodziewać, jeśli się przyjmie sugestię "obiegowego" tercetu, że "Instytucje, potrafią być bardziej radykalne formalnie od artystów". Koniec cytatu.

Przekręt Żmijki lewym gwintem

$
0
0

No i po rewolucji. A miało być tak obiektywnie i konserwatywnie. Nawet salonowo miało być. Miała być rozprawa z paradygmatem, miał być wielki come back plastyki, a nawet jej frontalny atak na awangardowe pozycje. Kombo kuratorskie z MSN, Ronduda z Cichockim, tak się pono wybałuszyło do tego "Co widać" w opłotkach polskiej sztuki, że zaczynam się poważnie zastanawiać, czy -przypadkiem- ich diety i delegacje w tym celu, nie przekroczyły kilkusettysięcznego czynszu na Pańskiej. 
Pono tak się najeździli z Kolbergiem po Kraju, nakwerendowali, nawęszyli, że w końcu ...wzięli co mieli pod ręką i co od zawsze zalega na kupie w "artystycznych" magazynach Emilii. Od A do Żet. Znaczy się, może i początkowo CHCIELI zmajstrować jakąsiś rewolucję, ale -się okazało- że MOGLI zmajstrować tylko to, co szczerze LUBIĄ. Nie ich wina, że lubią ciagle to samo, a co żeńskie duo z hiphopowego rapu Cipedrapskuad, Marysia Toboła i Dominika Olszowy,zawarło w refrenie "lubię gówno, lubię gówno, lubię gówno", z ich topowej pieśni "Pierdzę na chleb" ...

Nazwa zobowiązuje, więc reprezentacyjny SALON MSN, urządzony przez Ron-/Cicho-, jak zwykle zajmuje: Matołek, Starzyzna i Nieporadność. Pseudodywany i cepeliada Uklańskiego, pod zomokredensem Axelrad, przy obrazach rozpaczy Ołowskiej. Zamiast lampy, z sufitu zwisa ...sprzęt do udrożniania rur, popularnie zwany żmijką, "autorstwa" Mirosława Bałki. Aż się dziwię, że bez abażura z Buchenwaldu. Przy takim dictum, fraza wyjaśnienia CDS ("lubię gówno") nie wystarcza. Zerkam więc do hasła Bałka w przewodniku po wystawie na stronach MSN, gdzie czytam: "Prace Bałki pozostają w ścisłej relacji z fizycznymi wymiarami artysty i śladami ciała". Obok zdjęcie żmijki z podpisem: "sprężyna 560cm". Zastanawiam się, czyją sprężyną są te podpisy (może gościnnie kogoś z MOCAK-u), ale w istocie, nie przypuszczałbym, że artysta ten JUŻ JEST AŻ TAK WIELKI. Zgodnie z instrukcją MSN, okiem i nosem poszukałem śladów ciała Bałki na żmijce, ale na szczęście jakiejkolwiek bioobecności nie stwierdziłem. Prawdę powiedziawszy, czasu na badanie nie miałem zbyt wiele, bo stalowy wąż, uruchamiany silnikiem z sufitu, co kawałek zaczynał wić się w konwulsjach, grożąc zaczepną końcówką. Strach pomyśleć, ale gdyby ten metalowy pejcz podzielił los jednego z "obrotowców" Duchampa i rozbujał się na cały zycher, Emilia byłaby świadkiem trzeciej, po Smoleńsku i Majdanie, tragedii nowoczesnej Europy. Umówmy się, jakaś tam tragedia plastyki, to przy niej -doprawdy- jest pikuś.


 Mirosław Bałka, Być, 2014  silnik, stalowa sprężyna, 560 cm

W ogóle widać z tego "CO WIDAĆ", że karierę robią tam wszelkie porąbane proporcje: artysta zbyt światowy na własny gorset, talent za mikry na jego sławę, tupet nieuzasadniony faktami, możliwości za wątłe do słów, chęci za rozległe do możliwości etc. Kiedyś, w ZUJ-u ładnie obrazował to Adam Garnek, swymi maszynami konstruowanymi na wyrost ich zastosowań, bytami ponad potoczną użyteczność. Na obecnej wystawie jest tylko jego nieudana podróbka - Daniel Rycharski i jego prace. Naiwny ogródek agrozłomu w żywych kolorkach oraz  biedastreetart w kolorkach martwych i takiejże inwencji. Czarne, toporne sylwetki zwierzaków na ścianach wioskowych obór, pasowane na rewelację wystawy, są -niestety- zwykłą chałą i kompromitacją plastycznych kwalifikacji autora, oraz kichą kompetencji intelektualnych duetu jego mentorów. Jeśli już z tego, jednego przykładu coś WIDAĆ to to, że Ronduda z Cichockim nie mają bladego pojęcia, co jest wartością i sednem zajęcia artystycznego, nie mówiąc o plastycznym. Brzydkie, złe i głupie, antyteza platońskiej triady. FORMA nieudolna , INTENCJA nietrafiona, WYDŹWIĘK humorystyczny. Rycharski, jeśli naprawdę chciał coś estetycznie pożytecznego zrobić dla sąsiadów, to zamiastdodawać do tego kożucha wsi swoje kwiatki z części starego siewnika i brony, pomógłby wyremontować te ich walące się, wiejskie wychodki. Pomógłby im uporządkować bajzel na gumnie. Ostatecznie, jeśli już musi, nie zabraniałbym mu tego, co robi, lecz zostawiłbym na miejscu, jako ciekawostkę. Niestety, przytaszczono to zgrane panopticum do miasta, do centralnego muzeum, i jeszcze jako sztukę!

Podobnie rzecz się ma z obiektami Roberta Kuśmirowskiego. Tę jego całą, zakurzoną rekwizytornię, 30 lat wcześniej, zanim się jeszcze Kuśmirowski sam za nią zabrał i kiwał pół świata, skutecznie zdezawuował Julian Antonisz vel Antoniszczak. Jego wspaniałe „maszyny filmowe”, (antoniszograf fazujący,wykorzystywany przy pracy nad filmami noncamerowymiczy chropograf, mający służyć niewidomym), były piękne przez swoją CELOWOŚĆ. Ich patyna, komplikacje, archiuroda zaistniały "przy okazji", "na boku", w drodze do wypełnienia całości sensem użytecznym. To był AUTENTYK, a nie klamoty "robione"na "dawne", których  Kuśmirowski sam nie odkrył, tylko się w cudzych połapał.

Rodzoną siostrą tego paraarchiwisty, w łapaniu cudzego i orientacji w światowym, jest Paulina Ołowska. Mistrzyni manierowania manier. PRL-owskiego designu, kolorowych pism kobiecych, Stryjeńskiej, plakatów Koleckiego, obrazków Elisabeth Peyton. Błachą wizytówkę "twórczości" Ołowskiej, czyli dziewczynkę w czerwonej sukience, przebija tylko ten portret, ugrdulony  w monochromatycznej, sasnalowej manierze, wiszący na wystawie w MSN. Sam dawno nie widziałem takiego mariażu wysilonego sosu pozującego na "śmiałą" nowoczesność. I pomyśleć, że ta pani niedawno wykładała nam w MSN podstawy, czyli Alfabet (literki formowane przez tancerzy). Sądząc po jej WIZUALNYCH kompetencjach, za chwilę, na swojej wystawie w Zachęcie, pokaże zapewne Alfabet Braille'a 



od lewej: Julian Antonisz, Robert Kuśmirowski

Za malarstwo wziął się także rzeźbiarz, który przez dwie dekady od dyplomu na ASP, wyrzeźbił chyba tylko tego "gnieciucha", co to stoi na kawalecie w Emilce i jest podpisany jako wspólne dzieło od A do Z i Żet. To Artur Żmijka Żmijewski, zachęcony do malowania przez swoich niewidomych podopiecznych, postanowił zanurzyć się w akwareli. A co! Prawdziwy profesor Walendziak plastyki, wirtuoz na gwizdek. Każda jego pozycja, to dla naszych kuratorów, pewna propozycja. Inni plastycy, będą latami dobijać się do swojego wyrazu, zgłębiać tajniki rzemiosła, tyrać po nocach i umierać z rurą na strychu i nic, a Żmijewski zawsze w glorii, jak jakiś -nie przymierzając- Wiktor Zin. Czego się nie tknie, to arcydzieło. Parę kartek na krzyż i już na pokaz światowych osiągnięć. Metna kałuża plamek i już zakup do ważnych zbiorów. Kilka linijek lewej socjografomanii, kwitowanej politowaniem socjofachowców, i szefostwo Berliner Biennale gwarantowane. Po prostu artysta pełną gębą, w czubku urodzony (sorry, chyba w czepku). Niech będzie w czepku. Był już dętym księdzem, może być i pielęgniarzem. Ważne, by taca się zgadzała. Jemu. Bo nam się już dawno, po takich wystawach jak "Co widać", taca przestała zgadzać.
 

Pro(in)stytucja

$
0
0


Szkoda Fabia

Zdecydowanie dziwią mnie dzisiaj te wszystkie pretensje, adresowane do Fabio Cavalucciego i jego sposobu zarządzania jedną z największych polskich instytucji sztuki, Zamkiem Ujazdowskim. Dziwią, bo przecież pełniąc funkcję dyrektora CSW w latach 2010-2014, Cavalucci, ani na jotę nie sprzeniewierzył się swojemu, dużo wcześniejszemu sposobowi zarządzania, z którego doskonale był znany i który wszyscy zainteresowani -jak na komendę- entuzjastycznie łyknęli w Warszawie. Zatem, z tym większą satysfakcją nieskromnie przypomnę, że wtedy, przed 3 laty, bodaj tylko ja wykazałem się refleksem niesubordynacji i równo zjechałem tę jego elekcję. Znowu, zresztą, wychodząc na frustrata i malkontenta na tle faktu, że nawet przegrane w konkursie polskie kontrkandydatki Włocha, uznały warszawski sukces Cavalucciego za własny. Opublikowałem wówczas na blogu dwa teksty*, odsłaniające sylwetkę i kulisy metod tego DYREKTORA Z ZAWODU. Nie to, żebym znał osobiście szczegóły, tylko akurat trafiłem na odnośne teksty we włoskim piśmie Arte, które dekadę temu, w czasach gdy Cavalucci kierował skromną Galleria Civica di Arte Contemporanea w Trento (2001-2008), szczodrze nakreśliły główne zręby sposobów na sukces a la Fabio. W wielkim skrócie przypomnę te sposoby.
1.szybko wkręcić się na stołek którejś z publicznych placówek,
2. mniej lub bardziej zmałpować program głównych graczy światowego artworldu,
3. podpisać im jakąś lojalkę (np. przyjmując członkostwo w Radzie Programowej którejś Manifesta),
4. z tym wekslem, stosując znany, intelektualny szantaż z ciemnogrodem, wycisnąć co i skąd się da.
5. np. wyrwać od urzędasa typu hop do przodu, roczny budżet, szybko go skonsumować, maks do lipca, sierpnia, a potem, w ramach oszczędności, z co bardziej zakumplowanymi, w tym przypadku z Cattelanem, Kozyrą czy Tiravaniją, zrobić wypad w Dolomity i co fajniejsze,okoliczne spa. 

Jeśli po tym zaczyna być nieznośnie gorąco, należy zmienić klimat na chłodniejszy, np. warszawski. A jeżeli i tu zaczyna wiać chłodem, nie czekając na finał kontraktu, znowu wziąć kurs na ciepło włoskiej ojczyzny i zaaplikować do innego CSW, np. w Prato. Należy w końcu mieć nadzieję, że przynajmniej tam, po jakimś czasie nie będzie zdziwienia postawą wybranego, który na wstępie w aplikacji wyraźnie zaznaczał, że w Prato chce stworzyć miejsce spotkań sztuk. Co fajniejszych zresztą i, oczywiście, nowoczesnych.

KAWAŁ UCZCI...wych inaczej

Dla nas pozostaje ciekawe tło schłodzenia stosunków ZUJ-owego zespołu kuratorów z dyrektorem Cavaluccim, co -ostatecznie- stało się gwoździem do jego (heka)tomby. Wszak kuratorom całe lata absolutnie nie przeszkadzały dyżurne wady INSTYTUCJI SZTUKI, np. że to artyści są KLIENTAMI tego biurotworu jak CSW, i to oni są z biurotworem w serwilistycznej relacji. Kuratorom nie przeszkadzało, że będąc zaledwie elektronami jądra, jaką w kulturze jest twórczość, latami zżerali kasę, która jeżeli komuś w pierwszej kolejności się należała, to właśnie jądru kultury, czyli twórczości. Że od ich płatnego widzimisię, zależało koncesjonowanie wartości, a więc instytucjonalne skazywanie na banicję w bezpłatnym offie, hektarów nielubianej wersji twórczości. Że gorliwie, przepisywali historię sztuki na aktualne, płatne zamówienie instytucji. Że siedząc w strukturze z gruntu antyrynkowej, ZAKUPY DO INSTYTUCJI WG WŁASNYCH WYBORÓW ZA CUDZĄ KASĘ NAZYWALI RYNKIEM!

Cavalucci, jako szef INSTYTUCJI zaczął im zawadzać dopiero wtedy, gdy ich samych -jak wcześniej artystów, skazał na serwilistyczną relację z instytucją. Gdy także kuratorzy zostali jej i jego klientami. Gdy dyrektor i z nimi zaczął cynicznie POGRYWAĆ. Gdy instytucjonalne, nadprogramowe "obrywy", zaczęły przypadać tylko tym grzecznym i "po linii". Gdy okazało się, że już nie mogą brykać na lagunę biznes klasą. Gdy się zorientowali, że tylko wtedy są przydatni instytucji, jeśli potwierdzają i utrwalają stereotyp obrazu sztuki zadany im odgórnie. Ale wcześniej, choć znali zakłamane statystyki maskujące stan faktycznej partycypacji społecznej w pompowanym PR-em picu "INSTYTUCJI OTWARTEJ", siedzieli cicho, trzymając dotąd w zanadrzu te dane, aż będzie można ich użyć jak haka na INSTYTUCJĘ, w odwecie za mobbing jej pryncypała.

Kuratorskie CSW Leaks nagle ujawniło wiele wypaczających mocy instytucji sztuki, ale przy okazji, odkryło wypaczenie bazowe: TO właśnie INSTYTUCJA SZTUKI  I JEJ MOŻLIWOŚCI WIZERUNKOWE, RELACYJNE I BUDŻETOWE PRZESZACOWUJĄ FAKTYCZNĄ WARTOŚĆ JEDNOSTEK NA PŁATNEJ POSADZIE w tym KURATORA i, oczywiście, dyrektora. Potwierdzeniem tej prostej prawdy jest fakt, że żadna z kuratorskich, instytucjonalnych gwiazd , tak pono oddanych swej pasji, nie zaistniała poza instytucją. Żadna z nich nawet przymuszana okolicznościami, jakoś nie poważyła się na prowadzenie własnej galerii. Więc żeby nie wiem jak zaklinać rzeczywistość, żeby nie wiem jak wychwalać walory delikwenta NA POSADZIE INSTYTUCJI SZTUKI, i tak niczego nie dowiemy się o jego wartości bez tej posady. Uświadomił to nam  lichy dyrektor Cavalucci, gdy zwolnił nietykalną wcześniej Miladę Ślizińską. Wielu się o nią wówczas upominało, ale jakoś nikt w końcu nie zgłosił. Takoż Ślizińska własnej galerii do dzisiaj nie ma, podobnie jak nie ma jej np. Rottenberg. Ale za to obie panie znalazły się na posadach bidnej, ale publicznej ASP. Wespół z exgalerzystą Banasiakiem, zresztą. Ex, bo kolejnej prywatnej Banasiak gallery, też już chyba nie będzie, zwłaszcza po tym, jak mu w ostatnim Szumie, uczeń Cavalucciego, Adam Mazur zrobił wykład o instytucjach. Mazur nie musiał się trudzić objaśnianiem. Wystarczy policzyć ilość całostronicowych reklam publicznych  instytucji sztuki w jego jeszcze raczkującym piśmie, następnie porównać z ilością reklam w innych pismach wychodzących latami, a będzie aż nadto jasne, kto tu, k...a, naprawdę rządzi.

*zob. starsze posty na stronie artxl.galeria browarna pt. Sukces polskich kuratorów i Fabio sbocciato.

ą ę

$
0
0




 Włodzimierz Pawlak   ąę Gra z Gombrowiczem 135 x 190 cm, fragment

Galeria Browarna zaprasza do swojej siedziby w Łowiczu, przy ul. Podrzecznej 17, na wystawę prac Włodka Pawlaka (m.in. z nowego cyklu Powrót do Lascaux). inf. tel.691 979 262
Poniżej tekst Andrzeja Biernackiego, z katalogu towarzyszącego pokazowi.





Dzieło, mające pozostawić wrażenie zdrowia, powinno być wykonane nakładem najwyżej trzech czwartych sił swego twórcy. (...) Wszystkie rzeczy dobre mają w sobie coś niedbałego i leżą jak krowa na łące. 

POWYŻSZA OPINIA WŁODKA PAWLAKA, odnosząca się do ogólnych relacji twórca i dzieło, choć wypowiedziana w samych początkach jego drogi jako malarza (opublikowana w 1986 r. w 6 numerze pisma Gruppy Oj dobrze już), ujawnia bodaj najważniejszy splot cech charakteryzujących jego własne poczynania, a wówczas, także realną zapowiedź kierunku, w którym –mimo mylących zwrotów i komplikacji- będą one zmierzały. Zapowiedź pozorów powagi, niemalże naukowego podejścia do zagadnień z trywialną konkluzją. Mariażu górnolotnej terminologii z intuicyjnym, najprostszym działaniem. Pomieszania wysokiego z niskim. Błądzenia po omacku jakiegoś de facto, za parawanem analitycznego de nomine. Dewaluowania podjętej wzniosłości przyziemnym, doszacowywania nikczemnego szlachetnym. Jednym słowem, do zaabsorbowania całej rozpiętości sprzecznych porządków, z zamysłem wymuszenia na przeciwnościach, naturalnej harmonii porządku własnego.

Trzy cykle prac, pokazywane na obecnej wystawie, Traktat moralny, Powrót do Lascaux, i Notatki o sztuce, w pełni wpisują się w tę przewrotną taktykę. Np.. w ramach owego Traktatu, którego słownikowa definicja jasno sugeruje, że oto mamy do czynienia z jakąś naukową (obiektywną) rozprawą, Pawlak serwuje nam zestaw białych prac, których malarską tkankę stanowią dukty pionowych, poziomych i ukośnych gruzłów, subiektywnie nanoszonej, farby olejnej. Oczywiście jest w tym cyklu prawdziwie naukowy rys, czyli żelazna konsekwencja trwania przy jednym pigmencie i wciąż tym samym rozstawie ściegów faktury w obrębie jednego płótna. Ale rozchwiane i nawarstwione jak wyjdzie wałki impastów, burzą założony wstępnie porządek kierunkowy.


 Włodzimierz Pawlak   Traktat moralny,  2 x 150 x 200 cm, fragmenty

Dramat wyrazu swobodnie fluktuującej farby, uwikłanej w proces ręcznego nanoszenia, bierze górę nad emocjonalną monotonią malarskiej inżynierii, nazbyt równych odstępów. Powtarzalność gestów malarza, nie przekładająca się wprost na powtarzalność kształtowania olejnych bruzd białego areału, wyzwala wciąż inną moc światła, amplifikującego efekty. Patrzymy na obrazy robione bielą, ale nie klinicznie białe. Na rytmie trzech, głównych kierunków, które tylko z grubsza są pionowe, z grubsza poziome i z grubsza ukośne. Ograniczając kolor do wariantu bieli, a kierunki do trzech podstawowych, Pawlak bada możliwości wyrazowe pigmentu, ale nie rezygnując z manualu rękodzielniczej metody, oddala obiektywizm wyniku. W tym właśnie sensie nadużywa zawartego w tytule swojej serii, znaczenia rzeczownika Traktat, zarezerwowanego bardziej dla prób mędrca i jego szkiełka, niż gestów ręki i nawyków oka. Przyznajmy jednak, że naukowy timbre nagłówka, mięknie wraz z dodatkiem moralny. Traktat moralny, czyli inny niż tylko traktat. Rodowód brzmienia tytułu, autor wyjaśnia znanym w heraldyce zabiegiem tzw. szrafowania, czyli zamiany tynktury (barw pól herbowych) na graficzny system linearny, przydatny w przekładzie druku jednobarwnego. Niebieski kolor znaczą w nim linie poziome, czerwony pionowe, zielony - lewoskośne i purpurowy – prawoskośne. Ale barwom i ich graficznym zamiennikom, heraldyka przydała walor określonych cech. Liniowanie poziome oznacza tu czystość, lojalność i wierność; pionowe – wspaniałomyślność i hart ducha; prawoskośne – umiarkowanie, zaś lewoskośne – miłość, radość i obfitość. Nieprzypadkowo więc, malarz używa bieli, koloru bez konkretnej zawartości semantycznej, będącej fizycznie spektrum barw tęczy. Wprawdzie mało jest prawdopodobne, by bez autorskiego komentarza, ktokolwiek sam wpadł na taki trop interpretacyjny, ale kto wie, może jest to też podpowiedź drugiego dna pozoru wielu innych tzw. sprzeczności Włodzimierza Pawlaka, które są nimi tylko dlatego, że nie dysponujemy odpowiednim, autorskim kluczem? 

    Włodzimierz Pawlak   Notatki o sztuce,  2 x 33 x 24 cm

 Z drugiej strony, czy potrzebujemy klucza do czegoś, co obiektywnie jest tak ukryte, że bez realnej szansy zadziałania w wizualnym planie subiektywnego odbioru? Czy do odbioru potrzebujemy rozeznania w zakamarkach inspiracji twórczej aktywności autora. Zwłaszcza, czy do odbioru malarstwa, potrzeba nam wiedzy o pretekstach innych niż malarskich. Przecież od tego, na jotę nie zmieni się kontemplatywny stan rozmalowanej powierzchni pierwszego kontaktu. Nie zmieni się nic w tym, co i tak jest. Przecież patrząc na fizyczne cechy Traktatu Pawlaka, widać także pełny, moralny wymiar TEJ i TAKIEJ twórczości, bez umawiania się na boku z translatorami rebusów heraldyki. Wszak mamy tu i lojalność wobec malarskiego gatunku, i wspaniałomyślność wyrażoną w bezinteresowności omijania koniunktury. I nadzwyczajny hart ducha, wyzierający z benedyktyńskiej pracowitości, a także umiarkowanie zaklęte w konsekwencji czystości rytmu i koloru. Żeby bezbłędnie odczytać te cechy, jeżeli już, wystarczy umówić się z tradycją „weksylologii” obrazów, która od z górą 40 000 lat sufluje tym, co znaczą cokolwiek na czymkolwiek.

Zdaje się, że na ten trop malarz wpadł sam, gdy po latach gier, dialektycznych eksperymentów i manewrów z semantyczną otoczką gruppowych mitologii, dyskontowania obcych teorii widzenia (Strzemiński) i myślenia (Malewicz), oraz niezliczonych własnych, postanowił sięgnąć do praźródeł. Namalował kilka dużych rozmiarów obrazów pod wspólnym tytułem Powrót do Lascaux (2007-2013). Początkowo na prawie białych powierzchniach, zapożyczonych ze swoich Tablic dydaktycznych, Dzienników, Przestrzeni logicznych, a potem w dominantach czerwonych, żółtych i granatowych, także zaadoptowanych z wcześniejszych, monochromatycznych prób minicyklu, Historia koloru. Chwiejnym konturem z gęstej farby, Pawlak począł kreślić wizerunki znane  z malarskiego elementarza prehistorycznych jaskiń. Włochaty mamut, stado reniferów, rączy jeleń z rogami jak iglasty ogon strzały, grupy ofiar, zwanych myśliwymi, tkwiąca w surowym archipejzażu asymetrii siły stron. Z biegłym wyczuciem charakteru, sprowadzonych do obrysu sylwetek, z klarowną dyspozycją planów, z ekonomią akcentów, bezbłędnie osiąga wyraz całości. Ten cykl, to –zapewne- kolejny paradoks, może nawet kolejna prowokacja Pawlaka, o tyle znacząca wśród innych sprzeczności, że w kontrze zarówno do osobnych gestów własnych po drodze, ale i w kontrze do całej strategii tej drogi. Działanie osadzone na znanej, już opanowanej metodzie czyszczenia, klarowania, ostrej redukcji elementów, ale za to z ewidentnym powrotem do dzikich obrazów, z ich ostentacją tematyczną i żywiołową ilustracyjnością,  malarskością brut wyrazu. Jawna inwersja własnej logiki, wiodąca do płótna założonego jednym kolorem, nawet jeśli w sgraffito inskrypcji Dzienników,  w strukturze Requiem, w kożuchu bieli od brzegu do brzegu Notatek o sztuce. Jest odwróceniem logiki wiodącej do flekowania emocjonalnej pustki po aurze wizerunku, stricte warsztatową teorią zamiaru. Odejściem od opowiadania tylko o metodzie i powrotem do ...opowiadania. Zamianą ważności planów. 

 Włodzimierz Pawlak  Powrót do Lascaux,  2 x 135 x 200 cm

Naturalna i utalentowana metoda pozostała w malarskich odwodach, w bliskim zapleczu wizerunków, jako oczywiste świadectwo ich narracyjnej wiarygodności. Plastyczny consensus mowy form, z przekładem właściwych treści. Uporządkowanie malarskich składowych prostokąta obrazu, strategią myśli o nim, a nie strategią sprzątania, na zasadzie: wymieść i będzie czysto. Abstrakcyjne próby po drodze, w tym kontekście, nabierają sensu dociekań działań najprostszych, najbardziej naturalnych, w nadziei znalezienia stanu   i wyrazu niezbędnego. Nie nowego, ale właściwego. Powrót do Lascaux A.D. 2013, Włodka Pawlaka, jest niejako przy okazji, powrotem do zacytowanej na wstępie, przytomnej jego dewizy. Jaskiniowy zwierzyniec, umiejętnie niedbale malowany, leży na blichowanych kredowym gruntem surówkach rozległych płaszczyzn jak krowa na łące. Jak farba na płótnie...  

Polifonia monochromatów

$
0
0
Aleksandra Gieraga obraz 12 x 140 cm

 Malarstwo Aleksandry Gieragi w Galerii Browarna w Łowiczu. Otwarcie wystawy w piątek, piątego września o piątej (17.00). Zapraszamy. 
Poniżej tekst Andrzeja Biernackiego z katalogu.



Choć w zamiarze bardzo osobiste, a w wyrazie ściszone, malarstwo Aleksandry Gieragi (tożsame z  typem jej postawy), niemal od progu stawia nas wobec spektrum zagadnień, odnoszących się do sedna natury abstrakcyjnego bytu plastycznego. Charakter rodowodu właśnie tej propozycji, szczególnie przywodzi na myśl moment (przełom l. 40 i 50 XX w.), kiedy na wody Europy, zastygłe w komplikacjach rękodzielniczej tradycji belle peinture, zdryfowały gorące prądy amerykańskiego radykalizmu, z jego flagową dewizą: prostotą koncepcji formalnej.  Symbolem  tego desantu był wówczas, nowojorski  syn polskich emigrantów z Łomży, Baruch Bernedykt (Barnett) Newman, malujący dobrze dzisiaj znane płótna, z duktem biegnącej z góry na dół, jak zamek błyskawiczny, kreski. W odróżnieniu od europejskiej koncepcji np. Mondriana, równie uproszczonej, chociaż opartej o układ ZAMKNIĘTY w prostokącie, minimalistyczna formuła Amerykanina implantowała w malarstwo całkowicie nowe podejście. Newman szeroko OTWORZYŁ  granice płótna, a jego kolor i formę sprowadził do esencji.
W tym przejmującym klarownością i odwagą forsowaniu rubieży tradycyjnego obrazowania, przypominał on innego, duchowo mu pokrewnego myśliciela, też o imionach Baruch Benedykt, Spinozę. Obu ożywiała niemal mistyczna dyscyplina poszukiwania rzeczywistości poza dymną zasłoną iluzji. Obu łączyło uznanie faktu, że dzieło, konkretny przedmiot w przestrzeni, jest lustrem szerszej koncepcji filozoficznej, oraz (i) komentarzem okoliczności transcendentalnych, w których człowiek partycypuje. Obu także, cechowało uznanie wewnętrznej jednorodności natury wszechrzeczy.



fot. Aleksandra Gieraga


Ten filozoficzny monizm, w przełożeniu na konkretną postawę twórczą , otworzył przestrzeń kolejnych pytań:jeżeli rzeczywistością jest materia, to czy wszystko co duchowe z niej wypływa? (Flaubert: z formy rodzi się treść). Czy istnieją tylko idee, a świat materialny jest pozorny? Czy może wszystko jest naturą, która posiada cechy materii, a zaplecze ducha?
Oczywiście, wielkie, narracyjnie anonimowe płótna samego Newmana, będąc istotą logicznego monizmu oraz ilustracją myśli leżącej u podstaw etycznego systemu Spinozy, same nie są łatwe w odbiorze. Nawet rozumienie ich „powodu” nie zmienia faktu, że w bezpośrednim kontakcie trzeba nastawić się na odpowiednią długość fal.Czarne płótno z oślepiającą jak błyskawica białą linią, zawiera ewidentny „ładunek”emocjonalny, ale nadal pozostaje formalną kombinacją składowych, w której nawet tak „nieartystyczne” -zdawałoby się- dane, jak gabaryty płótna, grają kluczową rolę. Newman, bodaj jako pierwszy, zrozumiał doniosłość rozmiarów dzieła, znaczenie tego, jak wielkie masy koloru, a choćby i pustki obrazu, wypełniając całe pole widzenia, otaczają widza, absorbując go bez reszty strefą wyłącznego emanowania.





 

W realizacjach Aleksandry Gieragi, wyczuwam podobne zaplecze myśli, towarzyszące niemal pierwotnej czystości twórczych impulsów. Tym bardziej, że użytych ze świadomością potencjału realnych atrybutów, leżących w dyspozycji uprawianego gatunku zajęcia. Jej wielkie, czasem dochodzące do kilku metrów płótna, od brzegu do brzegu wypełnione hieroglifami wywiedzionymi z dna instynktu, często amplifikowane chórem serii, zostawiają niezatarte wrażenie.Po części „wytłumaczalne”, bo spowodowane czysto plastycznym kontrastem, sprowadzonego do rudymentu formy mikroznaku, uwikłanego w makroareał pojedynczego obrazu lub poliptyku. Ale też zanurzone w aurze mentalnej tajemnicy, wywiedzionej z podobieństwa do czegoś na granicy sfer realnej i wyobrażonej. Na styku wiarygodnego, organicznego „posadowienia” form, oraz  ich statusu niewiadomego autoramentu. Z ambiwalencji działania tych samych fragmentów, raz jako dotykalnego surowca, innym razem jako źródła optycznego złudzenia
Nie ma wątpliwości, że ta dwuznaczna impresja jest efektem niezwykle uważnej obserwacji, permanentnie dokonywanej przez  autorkę, tyle że w odwrotnym do „normalnego” kierunku.Gieraga bowiem, wyraźnie dezintegruje gotowe wizerunki zarejestrowanych okiem lub obiektywem kamery form, celowo izolując z nich elementy malarsko „przydatne”.  Takie mogą występować wszędzie, dlatego nie ma w jej imaginarium, żadnej, tematycznej dominanty. Równie dobry może się tu okazać jakiś „pastoralny” fragment rodzimego pejzażu, co wielkoprzemysłowy kadr z antypodów. Rozlewisko rzeki w Indochinach, co kałuża na podłódzkim podwórku. I tak, ten wizerunek czytelnego fragmentu świata, zostanie wycofany do poziomu formujących go substratów, do antytezy zasady pars pro toto.



fot. Aleksandra Gieraga




Całości obrazowe Gieragi obnażają detal. Demaskują jego pierwszoplanową rolę w ostatecznym kształcie rozwiązania. Odsłaniają układy spontanicznej tekstury, nie podsycanej temperaturą koloru. Zupełnie  tak, jakby ten monochromatyzm, pilnował wyłączności gry zestawem efektów graficznych: kolejnością, kierunkami, gęstością. Mnożą się  „dziwne” abstrakcje, w których całości pozostają niezidentyfikowane, ale których fragmenty ciągle coś sugerują na granicy rozpoznawalnego: ślady na piasku, chmary ptactwa, dukty w zbożu, otchłań nocnego nieba. Jest to wizerunek świata, którego horyzontem są zawieszone w przestrzeni rzędne zębatych wykresów, polem zmrożone tafle bieli, błoto szarości, czarnoziem farby, a lasem kikuty tajemniczych konstrukcji.

  






Frapujący, na granicy paradoksu, jest wysiłek autorki , wymuszający bogactwo efektów, na przeciwnościach skrajnej ascezy środków. Gieraga zwykle redukuje chromatykę do jednego koloru, by rozgrywać w niej partie ledwo znaczone niuansami lśnienia samych duktów pędzla. Zakłada zimną, blaszaną szarość, i czeka aż ją „ociepli” w prześwitach, grunt spłowiałego ugru. Odchudza kreskę, po czym wzmacnia ją gąszczem repetycji. Flautę głębin waloru, rozdziera szczeliną światła, tafle pigmentu lub gipsowych sztablatur, drażni cytatem totemicznego collage’u.
Podstawowym narzędziem tej, plastycznej perswazji  jest SKALA, kontrast rozmiaru. Rozległe powierzchnie, fastrygowane są drobinami kropek, stębnówką kresek, opiłkami przecinków. Motywy sprowadzone do roli ledwie akcentów, nie położonych wprost, tylko przetartych, zmacerowanych, przezierających to tu, to tam. Ich stłumiona narracja jest tłem dla głównego tła, rozpostartego pomiędzy krawędziami. Ma tylko partycypować w spektaklu płótna i …życia. Budować plany i kulisy dla obsady, której nie będzie. 

LiBerek czyli podmianka

$
0
0
LiBerek czyli podmianka
Zaroiło się nam w opłotkach od twórców światowych. Światowi ruszają się ostatnio jak nakręceni, zgodnie z polską definicją światowego, obficie namaszczani olejami z miejscowego rozdzielnika. Światowy artysta Warlikowski właśnie zamówił u innego światowego kolegi, Libery, plakat teatralny. Rzecz jasna, Warlikowski prywatnie tylko zamówił,  opłatę zamówienia zostawiając publicznej  instytucji, u której jest na garnuszku. To bardzo pomysłowe rozwiązanie, znajdujące w Polsce rzesze zwolenników rokuje, że od światowych lada moment możemy się w opłotkach nie opędzić.
Póki co, Libera się nie opędzał, tylko popędził do teatru(?) Warlikowskiego, spędził tam kilka minut, potem sen z powiek a na koniec przepędził demony zagrożeń, przed którymi -podobno- stoi dzisiejsza Europa. Ich uosobieniem jest, cytuję: "Murzyn z wielkim chujem", który -podobno- niebawem zaleje Stary Kontynent. I całkiem to być może, zwłaszcza  że nasz, polski wkład w dzieło wspomnianego zagrożenia jest niemały: za publiczne miliardy właśnie wyrychtowaliśmy nowe miejsca pracy (zwane, dla niepoznaki, stadionami, których PZPN już nie chce). dla m.in. nigeryjskich ogniw światowego handlu z naręcza i z polowego łóżka.

Zbigniew Libera -jak sądzę- bardzo ucieszył się z zamówienia. Trafiło ono bowiem w samo -nomen omen- podbrzusze sprawdzonej recepty na sukces jego wizualnych dzieł, którego marką fabryczną bywa podbrzusze, a na stałe jest podmianka. Podobnie jak inny polski-światowy, Artur Żmijewski (Berek w komorze gazowej), Libera lubuje się w prostych podmiankach różnej maści gotowców: dramat(obóz) w zabawę(Lego), prawdziwe(włosy) w sztuczne(lalka), wiertarka w pepeszę, expander w sexpander, pozytywy w negatywy. Akurat to ostatnie spasowało do zleconego plakatu jak ulał. Jako prominentny przedstawiciel arte holo, Libera w lot pokojarzył murzyna z... Leni Riefenstahl, a tę, na abarot, z murzynem z... . Całość wyszła mu bardzo ładnie

 Leni Riefenstahl                     Zbigniew Libera

...choć w szczegółach można się spierać. Nie ma co bujać, na ten spór autorzy -wbrew deklaracjom- liczyli. Nie po to zamawia się u światowego, żeby zamówienie przeszło bez echa.  I trochę się przeliczyli, bo przedmiot sporu okazał się tak mały, że ledwie widoczny, a tym jeszcze mniejszy, że było zimno. Libera rozbrajająco oświadczył, że z uwagi na temperaturę( chyba uczuć?) ani centymetra więcej nie dało się wygospodarować, więc europejskim zagrożeniem, póki co, zamiast "murzyna z dużym..", będzie "murzyn z małym..". Widać od czasów Leni zagrożenia ewidentnie nam skarlały. Nawet światowy nic na to nie poradzi, że w końcu wszystko karleje. Zwłaszcza w końcu.

Brothers In Arms

$
0
0

The Krasnals w Galerii Browarna! Już od 19 października b.r., w przestrzeni galerii w Łowiczu przy ul. Podrzecznej 17, można oglądać głośne prace słynnej Grupy. W roli głównej wystąpiła 10 metrowa "rewolucja nie dla kretynów" czyli współczesna parafraza matejkowskiej Bitwy pod Grunwaldem. Towarzyszą jej najlepsze "Portrety" z dorobku anonimowych artystów. Zapraszamy. 
inf. tel. 46 838 56 53; kom. 691 979 262
Galeria czynna do 15 listopada 2014 r. w piątki, soboty i niedziele w godz. 16.00-18.00, udostępniana też indywidualnie, po umówieniu telefonicznym.


Andrzej Biernacki z Jackiem Foksem przed otwarciem wystawy 19 października 2014 r., fot. Włodzimierz Pietrzyk

Poniżej tekst Andrzeja Biernackiego, z publikacji towarzyszącej wystawie.

SZTUKĘ MOŻNA TRAKTOWAĆ NA DWA SPOSOBY: 1. szukać nią lub w niej świata równoległego do zastanego, gdzie nowe pomysły, liczące się z ciągłością gatunku i zasobem doświadczenia, korespondują ze starymi zadaniami, lub 2. gdzie nowe koncepcje, w imię eksperymentu i poznania „nieoczywistego”, są z dawnych relacji wyabstrahowane. Jak by jednak nie było, obszarem wspólnym obu wariantów, pozostaje kwestia oceny WIARYGODNOŚCI ostatecznej instancji propozycji. Nie w sensie ferowania jakiejś prawdy uniwersalnej -na wyrost możliwości jednostki-, tylko -na jej skromną miarę- diagnozy stanu, kiedy czuje, że jest oszukiwana. Np. kiedy raptem nagły entuzjazm spada z księżyca zbyt blisko „niesprawdzalnego”, a tym bardziej nieprzekonywującego, lub gdy zamiast  opinii „po prawdzie”, mnożą się prawdy „po przynależności”. A już na pewno wtedy, kiedy przy pomoście sztuki, tej ostatniej przystani szczerości i wątpliwości, cumują wypasione tupetem i lśniące chromami samozadowolenia, jachty wciąż tego samego przewoźnika wartości.

The Krasnals, z lewej Althamer fagment Bitwy pod Grunwaldem; z prawej Autoportret

Oczywiście, w świecie twórczości, będącym domeną szukania „po omacku”, a nie „twardych dowodów”, zawsze było gęsto od konfliktów. Tyle że dzisiaj, dawne konflikty, sprowadzające się do sporu o KSZTAŁT sztuki (romantyków z klasykami), zostały zakasowane przez spór o SYSTEM jej funkcjonowania. Ściślej przez, nieznaną dotychczas, skalę hipokryzji systemu, który się przebił jako jedynie obowiązujący. Bo dzisiaj, u korzenia tej gry, szeroko rozpostarł się, uwłaszczony forsą instytucji urzędnik „od kultury”. Tym różniący się od twórcy, oprócz wiedzy o naturze twórczości –rzecz jasna, że opłacony z góry, bez związku z rezultatem swego istnienia. Jedyny związek jaki go napędza i sankcjonuje to ten, „wygospodarowany” między znacjonalizowanym kosztem, a sprywatyzowanym zyskiem. Jego osobistym. Kategoria talentu ma w tej kalkulacji wymiar humorystyczny. Jeśli w ogóle ma. Działacz na urzędzie, teraz samodzielnie szacuje wartości i ustala hierarchie, głównie zakupami po swoim uważaniu, ale za cudze środki. Bezczelnie konkuruje z inicjatywą tego, co go utrzymuje, bo musi. Wprowadza oczywisty zamęt, dotując faryzeuszy, zawodowo odgrywających swe role „po linii”. W opiętych beżach banalnych garsonek i pastelozie gabinetów, nie ma zamiaru być wyważonym mecenasem i orędownikiem równych szans z wyborczych deklaracji. Gdy tylko osiądzie na mieliźnie stołka, staje się pospolitym lobbystą dla najlepiej wpasowanych. Toteż, przy jego wybiórczym wsparciu, nadto czytelna jest nagła erupcja „światowych” osobowości i karier. Bez związku z sensem edukacji, karier osadzonych, wręcz uwarunkowanych wyparciem UMIEJĘTNOŚCI, które byłyby zrozumiałe także dla uprawiających.


The Krasnals, fragmenty Bitwy pod Grunwaldem olej/ płótno 430 x 990 cm, 2010

ISTOTĄ PRZEWROTNEJ AKTYWNOŚCI formacji The Krasnals, jest frontalna krytyka tego, dętego zaplecza zjawisk oraz szemranej qualite ich następstw. Serwując własne obrazki-klony obiektów przez siebie atakowanych, detonują samo jądro charakterystyki sztuki: głównie walory unikatu, jego pretensje do ikonicznej jedyności i warsztatowej trudności wykonania. Obnażają „ręcznie” robione kariery dzieł z przepisu, z modnej recepty na top i fullsukces, zwykle zresztą handlowy. Ich konsekwentna anonimowość ma jednak dwa końce: będąc egidą chroniącą przed zwrotną szarżą ad personam, automatycznie zamyka drogę do odcinania kuponów, często zasłużonego sukcesu własnego grupy. Przypadłość tym bardziej dotkliwa, im więcej z czasem powstaje dzieł, wychodzących poza wąski obszar timbre’u tylko krytycznego. A u malujących i performujących Krasnalsów, co i rusz bierze górę, lub wymyka się spod duktu pędzla, czysto plastyczny instynkt. Nie tępiąc ostrza przekazu drapieżnych treści, ujawnia niemałe potencje ich własnej ręki i oka. Dzieje się tak wtedy, kiedy skala dzieła, przekracza parametry doraźnej, obrazkowej pyskówki.

The Krasnals, z lewej: Święty Jan Paweł II, z prawej: Che, fragment Bitwy pod Grunwaldem
 

Taką jest na pewno monstrualna, jak matejkowski pierwowzór, ich Bitwa pod Grunwaldem. Rodzaj plastycznego glejtu sprawności, wizy na powziętą krucjatę, dowód gruntownego rozpoznania tematów, do których poruszania, samozwańczo się upoważnili. Ich interpretacja „Bitwy”, będąc malarską „pankefalią”, omnigalerią portretów, wyraża zamiar arcyambitny. Podejmuje jeden z rudymentów wyrazu, test kwalifikacji opanowania „pełni”, zawarty w starym zadaniu: nanieść, ale i ustosunkować. Zachować proporcję opisu do konkluzji, uniknąć braku z nadmiaru.  Ominąć pułapkę, z którą (mówiąc półgębkiem, by nie narażać się na śmieszność), sam Matejko miał niejaki kłopot.

The Krasnals, Picasso, olej/płótno
 

The Krasnals znaleźli sposób ugryzienia zadania. W sukurs przyszły im instrumenty separujące  nadmiary: kontrast temperaturowy i sylweta. Kolor spłynął więc z górnych szarości, odsłaniając podrysowany plan jasno-ciemny. Płaski i śliski. Spełzły z niego tłuste, blikujące wilgocią materie, marszcząc plamy środkowo-dolnych partii. Zagrały sine szablony portretów z różowo-żółtawą pleśnią laserunkowych sepii, podbite kolorkową tintą twarzowych karnacji. „Ostrzegawcze” biało czerwienie zbroczyły cieliste modelunki. Figury obnażyły swe mięsne krągłości, w błyskach spiczasto-stalowych armatur. Pomnikową powagę biustów, rozbroiła asysta gumowo-pluszowego trashu. Gabaryty areału do zagospodarowania, wydusiły z autorów premię inwencji, ponad normalną potrzebę założenia. Z ledwie brewiarza komentarza, wychynęło dzieło.

Do it Yoursejf !

$
0
0


"Zrób to sam! Do czego artystom potrzebne są instytucje?" Pod takim hasłem, wczoraj wieczorem w Audytorium Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, odbyła się kolejna odsłona dyskusji jaką wcześniej zainicjował naczelny pisma Szum Jakub Banasiak, a którą podjął kurator CSW, Iwo Zmyślony. Banasiak, opisując tegoroczną edycję Warsaw Gallery Weekend (http://www.dwutygodnik.com/artykul/5489-w-poszukiwaniu-tozsamosci.html), lekko drasnął Zmyślonego, że jako pracownik publicznej instytucji sztuki, lobbuje na rzecz prywatnej konkurencji (warszawskiego Stowarzyszenia Galerii Sztuki). Zmyślony zwrotnie przypolemizował Banasiakowi (http://obieg.pl/teksty/33789), że właśnie jemu, jako byłemu współorganizatorowi którejś z poprzednich edycji WGW nie wypada się czepiać, radząc mu przy okazji, żeby skupił się na sprzedaży (w domyśle: z moralnością na bakier) powierzchni reklamowej we własnym piśmie o sztuce "w rozszerzonym polu". Zmyślony poszedł za ciosem i korzystając z gościnności MSN, dalszą część obiecująco zapowiadającego się pojedynku, postanowił przenieść na ring jednej z "budów" MSN (program "Warszawa w budowie"), czyli do audytorium instytucji na ul. Pańskiej właśnie.

Warto zauważyć, że ogień samego leadu: "Do czego artystom potrzebne są instytucje", zgrabnie obsługuje dwie pieczenie: 1. ujawnia rzekomą lub prawdziwą instytucjonalną troskę, personifikowaną tutaj przez Iwo Zmyślonego, o los artystów i o rozwiązania systemowe ich współpracy z przybytkami finansowanymi z budżetu resortu kultury oraz 2. sugeruje wniosek, że te instytucje artystom rzeczywiście SĄ POTRZEBNE. Szkoda tylko, że zarówno zaczyn tej debaty, rozegrany między reprezentującymi instytucje Zmyślonym -CSW ZUJ i Banasiakiem ASP W-wa, jak i jej ciąg dalszy, był moderowany -a jakże- przez przedstawicieli (czyli beneficjentów) instytucji  (w dawnej Emilce za stołem prezydialnym, oprócz Zmyślonego z CSW, zasiedli: Joanna Kiliszek b. wicedyrektorka IAM; Małgorzata Ludwisiak, b. wicedyrektorka MS w Łodzi, a obecnie dyr. CSW ZUJ; szef Galerii Stereo Michał Lasota i Mikołaj Iwański ASP Szczecin). Nic dziwnego, że przy takim składzie, przez salę nie przeleciał nawet powiew przeredagowanego tytułu z pytaniem: CZY artystom instytucje są potrzebne?

Warto zauważyć, że w samej Warszawie w trzech instytucjach około sztuki współczesnej: CSW, Zachęcie i MSN, a także w odnośnych działach Muzeum Narodowego, w Szkołach Artystycznych i -oczywiście- w Ministerstwie Kultury, MIESIĄC W MIESIĄC z kasy resortu kultury znika gaża i ubezpieczenie ok. 2-tysięcznej ARMII urzędników, pośredników i różnego rodzaju DZIAŁACZY, nie uprawiających żadnej twórczości, oprócz radosnej oczywiście. W tym samym czasie, tylko znikoma część jakkolwiek ją UPRAWIAJĄCYCH, może liczyć zaledwie na okruchy z tego tortu.

Warto zauważyć też, że jakiś czas temu ukonstytuowała się w osobną strukturę (Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej) taka część "uprawiających" sztukę, która zamiast próbować WSPÓLNIE skontestować tę horrendalną asymetrię w dziedzinie, której OSIĄ WINNA BYĆ TWÓRCZOŚĆ, zamiast próbować WYKOLEIĆ TEN INSTYTUCJONALNY DYKTAT, postanowiła jakoś się w nim URZĄDZIĆ. Część ta, wpychając się na sam początek ogonka wiszących u klamki litości urzędnika od kultury, skamląc karykaturą strajku (garstka wybrańców), a ostatnio blatując się w jego gabinetach, próbuje wykolegować całą resztę, oficjalnie utrzymując że działa w imieniu i na jej rzecz. A nieoficjalnie której to reszcie, w odróżnieniu od własnej,"awangardowej" aureoli, stale przyprawia "mieszczańską gębę". W naciąganej logice fałszywie, ale i wygodnie pojmowanego postępu, to de nomine obywatelskie, a de facto kilkuosobowe Forum, po wszystkich odpustach trąbi, by instytucje publiczne za pieniądze podatnika faworyzowały awangardowy, eksperymentalny wariant twórczości. Zdaje się tylko dlatego, że wariant taki najściślej odpowiada topografii zainteresowań samego gremium.  

Warto zauważyć, że urzędnik (nie tylko referent w ministerstwie ale i kurator redystrybujący publiczne walory na etacie instytucji) szybko połapał się w takiej szansie. Znaną z komuszej strategii metodą na wyłuskiwanie, wyłuskuje ten "postępowy" aktyw z ogółu głodnych. Urzędnik w instytucjach, w tym muzealnych, produkując, wystawiając i kolekcjonując błahostki, a nawet ewidentne dowcipy (bałwanek w zamrażarce), konsekruje te eksperymenty, nie zważając i nie dociekając czy są to eksperymenty UDANE? Ale za to chodzi w glorii postępowca, znawcy najnowszych światowych trendów, który za cudze nabywa po uważaniu, czyli zgodnie ze swoją, PRYWATNĄ kalkulacją socjotechniczną (by nie  insynuować kumoterstwa interesu), twory artystycznie, absolutnie NIESPRAWDZALNE.
Toteż nic dziwnego, że dyskusja w MSN, skupiona nad tym DO CZEGO SĄ potrzebne instytucje, a nie nad tym CZY SĄ POTRZEBNE, co i rusz logicznie się rwała, a moderatorzy sami zapędzali w tzw. kozi róg. Iwo Zmyślony nie zauważył w rozpędzie tego, co czujnie wychwycił i zaraz sprostował, popatrujący na reakcję widowni, w tym na niżej podpisanego, najlepszy ekonomista wśród artystów - Mikołaj Iwański. Zacytuję go z pamięci: ,,instytucje nie powinny podejmować się AKWIZYCJI towaru proponowanego przez prywatne galerie komercyjne". Zapominając o zeszłorocznej inicjatywie dyrekcji MSN, która wystawą Showroom, konsekrowała prace pochodzące z kolekcji prywatnych galerii biorących udział w WGW 2013 stwierdził kategorycznie, że nie podejmują jej. O tym -podobno- ma świadczyć fakt, że instytucje, działając latami i operując milionami, nie wykształciły zbyt licznego grona kolekcjonerów prywatnych! Oczywiście wyłączając prywatny Abbey House, który kupując za niewiarygodnie wysokie kwoty od artystów zgoła innych niż pupile instytucji dotowanych, praktykował szkodliwą -w ocenie Iwańskiego- działalność.

Warto zauważyć, wtrąciłem, że AH robi dokładnie to, co od lat robią dotowane instytucje. Bo Abbey kupując od jeszcze studentki akademii nomen omen "Jelenia" za 150 tys., toczka w toczkę powielił stałą taktykę instytucji publicznych, kupujących np. rysunek A4 Sosnowskiej - za 100 tys. zł; fotografię B4 Rajkowskiej za 40 tys. zł., "tkaninę" Macugi za 300 tys. zł; video Mik'a za 470 tys. zł), WPROWADZAJĄC TYM ZAMĘT AKSJOLOGICZNY, I EWALUUJĄC WYBRANĄ TWÓRCZOŚĆ WYDUMANYM POZIOMEM CEN TYCH ZAKUPÓW.

Warto zauważyć, dodałem, że fałszujący jest też podział na prywatne galerie komercyjne i publiczne instytucje "platoniczne", bo choć instytucje nie sprzedają prac (wyprzedaż kolekcji Zachęty sprzed kilku lat temu przeczy), to przecież KUPUJĄ bieżącą twórczość często prosto z pracowni artysty, której wartości, rynek nie zdążył jeszcze "wynegocjować".

Warto zauważyć też, przypomniałem, że inne instytucje typu MKiDN, wprowadzają ultrazamęt "gospodarczy", od lat, tak konsekwentnie fundując zaledwie dwóm na krzyż galeriom (Raster, FGF) udział na międzynarodowych, komercyjnych targach sztuki. Przy okazji wskazałem mały szwindel, którego dotujący i prowadzący galerię tym samym dokonują. Bo: jeśli te galerie mają tak świetnych i wziętych na świecie artystów jak utrzymują, to powinny "z palcem" poradzić sobie bez dotacji, a dotacja jest "na wyrost" jeśli nie z chciwości. Albo, jeżeli już wyciągają łapę do ministra, to może ich artyści nie są jednak tak, jak utrzymują ich dealerzy- na świecie "brani".
W sumie cały panel okazał się kolejnym niewypałem. Wszyscy pozostali na swoich, ustalonych stanowiskach, wniosków żadnych, tudzież żadnych wytycznych do działania. Na dodatek sam Iwo Zmyślony nie miał satysfakcji, bo: 1. jego adwersarz, Banasiak nie dotarł. 2. Zmyślony skonfliktował się z OFSW, którego "jedynie ważnych i najważniejszych" artystów śmiał nie zaprosić imiennie. 3. Rączy moderator sam się wizerunkowo nie popisał, zakładając bądź co bądź na wieczór, beżowy (wpływy garsonek ministry?), przyciasny bezrękawnik, wyglądający z odległości mojego rzędu, na babcinej robótki. Ale może to i dobrze?

HubAnka Star Nowa. Przemysłowa sława w grodzie Przemysława

$
0
0


Do Poznania miał zawitać as naj. Właściwie to miała zawitać cała para Beckham w gwizdek na Polskę czyli Wilhejm wraz z małżonką (lewa pomoc) Anką. Oboje mieli towarzyszyć projekcji ich filmu Huba w poznańskim kinie Muza, by potem jeszcze można było Jej i Mu za...dać pytania sformułowane przez publikę, która się miała uMościc w kinowych fotelach. I wszystko byłoby cacy, gdyby nie jak zwykle i zawczasu nacierające z prawej flanki hordy maluczkich czyli Krasnali. Sasnaj się szturmu wystraszył, a gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. Przyje...chała więc sama Sasnal..anka. Jak się już chała wyświetliła to Krasnale wyjęli, co mieli czyli potwarze (zapisane na kartkach). Ale wtedy -podobno- ochrAnka się zdenerwowała i sięgnęła po twarze Krasnali, ukryte -jak wiadomo- w kominiarkach. O tym, że kominiarka nie przyłbica, wiedzą wszyscy oprócz zakutej ochrAnki, która do końca sądziła, że jak ściągnie to zobaczy gołą ...prawdę. Zobaczyła więc co chciała: gołą d., bo Whielki nie jest dość maludzki, by osobiście zapylać na byle chałę.


The Krasnals Bitwa pod Grunwaldem (Statek Głupców) fragment (Sasnal), 2010 r.


Przy okazji przypominam o trwającej jeszcze (do 15 bm.) w Galerii Browarna wystawie The Krasnals, Brothers In Arms. Oczywiście zapraszam na nią też parę Beckham na Polskę. Na wypadek, gdyby się jednak Beck- znowu rozpłakał i zaryglował w Tarnowie, serdecznie zapraszam samą -ham, nawet z ochranką. W odróżnieniu od Whielkiego, osobiście mogę zapewnić, że jestem potulny jak baranek z podłowickich łąk.

Żywica "na Budnego", Budny "na żywca"

$
0
0
http://obieg.pl/felieton/24387




Na stronach Obiegu (link powyżej) pojawił się, chyba fajny, artykuł Wojciecha Albińskiego, chyba o...  wystawie pn. "Żywica" Michała Budnego w galerii Raster. Wikipedia podaje, że: Prace Budnego to swoiste origami, których punktem wyjścia jest rzeczywistość pojmowana jako odbicie platońskich idei. Produkując puste w środku papierowe obiekty (autor - przyp. AB) liczy na wyobraźnię odbiorcy..." etc. etc..
Nie mając szans sprawdzić czy dzieła puste w środku są najlepszą pożywką dla wyobraźni odbiorców sprawdźmy zatem, co możemy:  czy rzeczywiście są one odbiciem aż tak starych, platońskich idei, czy może nieco nowszych. W tym celu, skąpą ilość ilustracji przy tekście Albińskiego, pozwalam sobie uzupełnić większym wyborem. Polecam, dodając dla porządku, że najpierw była Katja i jej oryg...ami, naechst St. Michal.


  Katja Strunz,                         Michał Budny                                          Katja Strunz

                          Michał Budny                                       Katja Strunz

    Katja Strunz                                                      Michał Budny









ADAM SZYMCZYK WIR WOLLEN NICHT ZUR DEINER DOCUMENTA 14

$
0
0

by Paul Weiner

A protest broke out surrounding the dominance of Documenta, a prominent art exhibition that takes place every five years in Kassel, Germany. Adam Szymczyk has been selected to be the artistic director of the Documenta 14 exhibit, and an ever-growing group of artists is protesting in refusal of recognizing the legitimacy of any institution that is large and dominant in the way Documenta is. I have interviewed representatives of the protestors in German and translated the interview to English. For more information about the protest and a list of participants, visit the WIR WOLLEN NICHT ZUR DOCUMENTA 14 website.
wirwollennicht

Paul Weiner:
Wie viele Menschen sind in ihrer Gruppe?
How many people are in your group?
WIR WOLLEN NICHT ZUR DOCUMENTA 14:
Wir sind keine feste Gruppe, sondern eher eine Zusammenrottung, eine Koalition der Unwilligen. Zu einem festen leuchtenden Kern von Künstlern, die sich persönlich kennen, sind andere Künstler hinzugekommen. Sie sind angeflogen gekommen wie Motten zum Licht. Und es werden immer mehr werden, da geteilt wird, was wir finden. Einer unterschreibt, dass er gegen die Documenta ist, ein anderer findet das ebenfalls und will auch dagegen sein. Am Ende sind alle dagegen und keiner mehr dafür. Das ist das Ziel.
We are not a fixed group but, rather, a rioting assembly, a coalition of the unwilling. Many artists have joined our solid, luminous core of artists who are personally acquainted. They fly to us like moths to a light. And there will be forever more artists who will share what we find. Once one signs on that he is against Documenta, another will find that he is likewise against it. In the end, everyone is against it, and there are no more in favor. That is the goal.
Paul Weiner:
Warum protestieren Sie gegen die Documenta 14?
Why do you protest against Documenta 14?
WIR WOLLEN NICHT ZUR DOCUMENTA 14:
Wir protestieren natürlich nicht im gewöhnlichen Sinne, denn Kunst und Protest sind wie Feuer und Wasser. Aber wir haben eindeutig etwas gegen Dinosaurier! Und die Documenta ist so ein Saurier. Der größte Dinosauerier von allen. Und alle fahren zur Documenta hin als würden sie eine Zeitreise machen, um die Welt der Dinosaurier zu bestaunen. Sicher sind da gute Kunsterlebnisse dabei und es gibt einen Erkenntnisgewinn. Aber um genau so einen Erkenntnisgewinn geht es uns auch. Wir hüpfen einfach als HomoSapiens durch die Dino-Kulisse mit einem gelben Schild, auf dem steht: Wir haben eine Theorie über euer Aussterben! Wir müssen einfach dagegen sein, denn Aufgabe von Künstlern ist es, gegen alles zu sein, was zu groß ist!
We, of course, do not protest in the ordinary sense because art and protest are like fire and water. But we definitively have something against the dinosaurs! And Documenta is one of the dinosaurs, the biggest dinosaur of them all. And everyone goes to Documenta as if they are going back in time to marvel at the world of dinosaurs. Certainly, there are good art experiences there, and it is a learning experience. But we are also creating a learning experience. We simply skip as homosapiense through the dinosaur world with a yellow sign that says, “We have a theory about your extinction!” We must be against it because one task of the artist is to be against everything that is too big!
Paul Weiner:
Wie denken Sie über Adam Szymczyk?
What do you think about Adam Szymczyk?
WIR WOLLEN NICHT ZUR DOCUMENTA 14:
Zugegeben, Adam tat uns anfangs leid. Er hat da dieses riesige berühmte Tier an der Leine und alle wollen mit ihm sprechen und ihn zu irgendwas überreden. Alle wollen einmal in ihrem Leben für 100 Tage auf den Rücken des Dinos klettern. Was für ein Stress! Da haben wir zunächst eigentlich nur gedacht, wir entlasten den Adam und sagen ihm gleich von vorn herein dass wir nicht wollen. Dass er nicht mit uns rechnen braucht. Sie sehen, es hat eigentlich sehr harmlos begonnen, so kampfeslustig waren wir erst gar nicht. Aber es hat sich alles hochgeschaukelt, was soll man machen. Adam Szymcyk hat nämlich wie viele andere versucht uns so hinzustellen, als wollten wir uns an die Documenta anbiedern. Wir kennen diesen billigen Trick natürlich, so seine Gegner für sich vereinnahmen zu wollen. Wir wissen es ist nicht vermeidbar, Teil von dem zu werden wogegen man ist. Doch das juckt uns nicht, es macht uns nur entschlossener. Es gibt ja keinen anderen Weg. Wie sollen die Leute sonst erfahren, dass man dagegen ist? Man muss es doch laut sagen, damit alle bescheid wissen! Und Adam sagen wir ja auch, er soll es nicht persönlich nehmen, schließlich geht es bei allem nicht so sehr um ihn, sondern um den Dinosaurier. Der Dino wird ihm und allen Künstlern seinen Stempel in den Lebenslauf stempeln und fertig. Aber wir finden den Dino schlimm, denn aus Sicht vom Dino sind sie alle komplett austauschbar. Ganz besonders Adam sollte das wissen und uns dankbar sein, dass wir ihn warnen. Wir gehen davon aus, dass er selbst die Documenta noch absagen wird, weil er das erkennt.
Admittedly, we feel sorry for Adam. He has this giant, famous animal on his leash, and everyone wants to talk to him and persuade him to do something. Everyone wants to climb into his life for 100 days on the back of the dinosaurs. What a stress! So we actually initially thought we would just relieve Adam and tell him right from the outset that we do not want anything from him, that he does not need to bargain with us. You see, it actually started very harmless. At first, we were not so belligerent. But it was all taken more seriously than that. What can you do? Adam Szymcyk has namely portrayed us as many others sought, as if we wanted to curry favor with Documenta. Naturally, we know this cheap trick to monopolize your opponents. We know that is not avoidable. Still, that does not affect us. It only makes us more determined. There is no other way. How else would the people know that we are against it? We must say it loud so that everyone knows! And to Adam, we also say he should not take it personally. After all, it is not so much about him as about the Dinosaurs. The dinosaur will stamp his resumé and that of all the artists. But we think the Dinosaur is bad because, from the perspective of the Dinosaur, everyone is completely interchangeable. Especially, Adam should know that and thank us for warning him. We expect that he himself will cancel Documenta because he knows that.
Paul Weiner:
Ist Ihre Koalition gegen andere große Kunstausstellungen oder nur gegen die Documenta?
Is your coalition against other large art exhibitions or only against Documenta?
WIR WOLLEN NICHT ZUR DOCUMENTA 14:
Bevor wir uns missverstehen: Wir sind gegen alles was zu groß ist. Das muss kein einzelner großer Dino sein, wie die Documenta. Das kann auch eine zu große Summe von Dinos sein. Nehmen Sie zum Beispiel die Flugsaurier. Für sich genommen sind die nicht so groß, aber der Himmel ist so voll von diesen Biestern, überall diese Biennalen, Triennalen, Quadriennalen, Festivals, Kulturveranstaltungen, Wettbewerbsausstellungen, Kunstvereine, Privatmuseen usw., die Sonne kommt kaum noch durch. Das Angebot ist so groß, die Künstler wissen gar nicht, wo sie sich zu erst bemühen sollen, um eine Absage zu bekommen. Oder einen Stempel. Dann die Tyrannosaurier! Wir haben vor kurzem noch überlegt, ob wir sie noch schnell gegen die Documenta eintauschen sollen. Larry Gagosian und sein Imperium, die Art Basel, die Armoryshow, eigentlich die ganze Liste… Und wissen Sie was? Sie wussten schon davon und haben uns gesagt, wenn wir öffentlich machen, dass wir nicht zu ihnen wollen, dann kommen sie in unsere Ateliers, nehmen uns unsere Werke und verkaufen sie! (lacht) Im Ernst, das klingt zwar erstmal nicht schlecht, aber es hätte den Grundgedanken, den wir hier vertreten sofort untergraben. Denn wie soll denn ein bloßer Gedanke verkäuflich sein? Der ist doch nicht dasselbe wie unsere Kunstwerke! Sie sehen das Problem. Etwas zum Werk zu machen und zu verkaufen das alle für eine antikapitalistische Moral halten, wirkt einfach ein bisschen zynisch. In so ein Fahrwasser wollen wir gar nicht erst geraten und da kommt uns die Documenta gerade recht. Sie ist ein Prachtexemplar mit einer gewissen Pflanzenfressermoral. In ihrem Magen befinden sich fast alle Probleme unserer Zeit. Ihre Gestalt repräsentiert für uns das umfassende Dinosauriertum. Und sie lebt sowieso schon in ständiger Bedrohung. Wenn wir sie angreifen, befreien wir uns von jeder Moral. Super! Was Besseres kann uns als Künstler gar nicht passieren.
Before we are misunderstood: We are against all that is too big. That does not need to be a single large Dinosaur like Documenta. That can also be a sum total of Dinosaurs. Take, for instance, the pterodactyl. On their own, they are not so big, but the sky is so full of these beasts, of all the biennials, triennials, quadrennials, festivals, cultural events, competitive exhibitions, art clubs, and private museums that the sun barely comes through. The proposition is so large that artists do not know where they should aim only to get a rejection letter. Or a stamp of approval. Then there is the Tyrannosaurus! We have recently considered if we should quickly trade up from Documenta: Larry Gagosian and his empire, the Art Basel, Armory Show, actually the whole list. And you know what? They already knew this and have said, if we make it public that we do not want them, they will come to our studios, take our work, and sell it! (laughing) Seriously, that sounds not bad at first, but it would immediately undermine the basic idea we represent.Then how could a mere thought become marketable? That is still not the same as our artwork! You see the problem. To work to make something and to sell it all as anti-capitalist morals seems a little cynical. We do not want Documenta to just come in handy. She is a fine specimen with an herbivore’s morality. Almost all the problems of our time can be found in her stomach. For us, her figure represents the entire Dinosaur’s world. And she lives in constant threat. If we attack her, we rid ourself of all morality. Super! What better can happen to us as artists?
Paul Weiner:
Was ist die Funktion des zeitgenössischen Künstlers? Sollten sie nicht versuchen, ein Teil der großen Kunstausstellungen oder des großen Kunstbetriebes zu sein?
What is the function of contemporary artists? Should they not seek to be a part of the large art exhibitions or large art world?
WIR WOLLEN NICHT ZUR DOCUMENTA 14:
Wir wissen, es ist absolut überflüssig Teil von etwas Großem sein zu wollen. Genauso wie eine Funktion haben zu wollen. Das ist auch nur so eine billige Art von Größe, gegen die wir vorgehen. Kunst hat nämlich keine definierbare Größe und erstrecht keine Funktion! Und wenn der Künstler eine Funktion hat – ich kann mich da nur wiederholen – dann ist es nur die eine: Dagegen sein! Wenn nötig, gegen alles. Je mehr man in den meisten Fällen dagegen ist, desto besser. Nicht nur gegen einen zu großen Betrieb, zu große Ausstellungen und jede Form von Vereinnahmung, auch gegen sich selbst zu sein ist wichtig! Jeder Künstler sollte das regelmäßig probieren, besonders wenn er sich für einen ganz großen hält. Wer sich und alles andere nicht mehr überwinden kann, beginnt Kunst zu machen, die langweilt!
We believe it is absolutely unnecessary to want to be a part of something big, just as it is to want to have a function. That is also only a cheap way to feel big. So we fight it.  Art has no namely definable size and no function! And if the artist has a function, i can only repeat myself – that it is only one: to be against! If necessary, against everything. In most situations, the more one is against something, the better. It is important not only to be against a overrated artscene, too large
art exhibitions, and every form of usurpation, but it is also important to be against yourself! Every artist should try that on a regular basis, especially when he thinks he is really big. Anyone who can no longer overcome begins to make boring art!

Paul Weiner:
Wie sollen Künstler ihre Arbeit in der Öffentlichkeit präsentieren?
How should artists present their work in the public?
WIR WOLLEN NICHT ZUR DOCUMENTA 14:
In der Öffentlichkeit? Am besten gar nicht. Denn die Öffentlichkeit, und damit meinen wir natürlich die breite, ist tot. Sorry, aber es sieht ganz danach aus. Wir sind nicht so dumm und erklären die Kunst für tot, sondern die Öffentlichkeit! Unsere Kunst lebt wie Sau, während die Öffentlichkeit Gott spielt, also tot ist. Doch es gibt immer einen Ausweg! Wer leben will, schließt sich uns an! Und das ist jetzt keine Werbung, denn wir missionieren hier nicht. Das ist so normal wie ein Apfel, der vom Baum fällt, wenn er reif ist. Stellen Sie sich Marie Antoinette vor, die war auch so ein Saurier. Sehen Sie? Es wird bald so ziemlich jeder – nicht nur wir – gegen alles sein, was zu groß ist. Man wird erkennen: auch das Große ist austauschbar. So austauschbar wie die großen Werbeplakate in der Öffentlichkeit werden bald auch die großen Ideen sein. Die großen Titel, die großen Imperative. Die Öffentlichkeit selbst wird verschwinden. Die Documenta und unsere Aktion werden in Zukunft nichts bedeuten. Die Bewegung ist einfach da, im Grunde auch ohne uns. Wir setzen nur eine Wegmarke. Und es wird übrigens die erste Bewegung weltweit sein, die keine Symbole mehr braucht. Sie wird überhaupt nicht den Charakter von Größe haben. Die Kunstwerke hingegen werden dort gezeigt werden, wo einzig die Künstler es für richtig halten . Die Kunst wird darüber lächeln wie die Mona Lisa. Die ja übrigens auch nicht groß ist.
In public? At best, not at all. Indeed, the public, and by that we of course mean the general public, is dead. Sorry, but it looks to be that way. We are not so stupid to say art is dead. We say the public is dead! Our art lives like Hell while the public plays God as if he is dead. But there is always a way out! Whoever wants to live agrees with us! And that is not advertising because we are not on a mission here to convert anyone. That is so normal like an apple that falls from a tree when it is ripe. Imagine Marie Antoinette! She was also a dinosaur! Do you see? It will soon be pretty much everyone – not only us- against all that is too big. It will seen: even the great is replaceable. Soon the big ideas will will be as replaceable as the big advertising posters in the public, the major titles, the major imperatives. The public itself will disappear. Documenta and our actions will mean nothing in the future. The idea will be there, but without us. We only set a landmark. And it is, incidentally, the first worldwide movement that needs no more symbols. This movement will not have any image or character of greatness. The artwork will, however, be shown there and kept only in the way the artist sees fit. The art will smile like the Mona Lisa. She, by the way, is also not big.

Second hand

$
0
0



Poniższy mój tekst, pochodzi z konferencji pn. Kurator, przyjaciel czy wróg artysty, zorganizowanej w czerwcu b.r. przez ZPAP oraz pismo Arttak. Został opublikowany w ostatnim numerze wydania papierowego tego pisma, w październiku 2014.
W związku z licznymi prośbami osób, które wiedzą o tej publikacji, a nie mogły jej zdobyć, poniżej zamieszczam in extenso.


W jednym z wywiadów, Dorota Masłowska, choć doceniona jako pisarka poskarżyła się: „Coś robię, coś myślę, ale i tak to dopiero różni panowie i panie muszą ustalić między sobą, co ja naprawdę robię i myślę”. Ale nawet ona –sądzę- nie przeczuwała, jak bardzo różni panowie i panie od sztuk wizualnych zdystansowały w tym względzie swoich alter ego od literatury. Tu bowiem nadautorskie, a nawet wbrewautorskie ustalenia stały się normą, zanim mała Dorotka wpadła na pomysł, że będzie pisarką. Ustalenia te przybrały postać gotowca myślowego, do uważania jako obowiązujący. Podrzucanego całej reszcie (w domyśle nieświadomej racji i powodów) przez garstkę ustalaczy, którzy między sobą ustalili, że wiedzą więcej od reszty, a już na pewno więcej od autora.

Niestety, wygląda na to, że sztuka i przestrzeń wokół niej, skazane były na taki obrót. Aż dziw, że jako dziedzina trudnej ”sprawdzalności” i szybkiego prestiżu, przy tym bez żadnych zabezpieczeń własnych, aż tak długo opierała się, czyhającym na posterunku łatwego łupu, zawodowym macherom od ustaleń „pod siebie”. Prawdopodobnie tylko z uwagi na rozsądny walor przekonania, pokutującego w dobie przed ustalaczami, że jeżeli coś jest dobre, to mówi SAMO ZA SIEBIE, a jeżeli jest złe, to nie ma o czym mówić.

  
„Macherzy i ustalacze” nie zasypiali główkując, jak nadgryźć ten łakomy kąsek wysokiego prestiżu, w którym coś SAMO za siebie mówi, czyli gdzie ich pośrednictwo jest zbędne. W końcu wpadli na trop, że w taką dziedzinę trzeba koniecznie wrzucić coś „nowego” i „sterowalnego”, czego nie da się zestawić z twórczością odziedziczoną. Dorzucili sztuce nowych „powinności” (politycznych, socjologicznych), dzięki którym rola informacyjna pośrednika, czyli krytyka, a potem rola perswazyjna, czyli kuratora, urosła lawinowo. Urosła i utrwala się, także dzięki temu, że istnieje jeszcze inny rodzaj sprzyjającego pośrednictwa, wpisany w sztukę od momentu, kiedy przestała być robiona „na zamówienie”. Wszak każdy obiekt niezamówiony, bez względu na jego walory, skazany jest na dwie drogi: albo będzie zalegał u wykonawcy, albo zaistnieje w szerszym kontekście. Ta druga możliwość, zawsze odbywa się na „określonych” warunkach faktora. Mniemać, że będzie nim wyłącznie bezinteresowny znawca, oczywiście, można…

Warto jednak, w takich wypadkach sprawdzać, tym bardziej, że koszty tego sprawdzania, za sprawą Internetu, są niewielkie, a sedno wybitnie zagmatwane. Zwłaszcza, od połowy lat 90, kiedy wielu obserwatorom sztuki instynkt oceny obiektów i zjawisk, popadł w tak ostry konflikt z hierarchiami tzw. oficjalnego obiegu, że tłumaczenie go tylko nagłym upośledzeniem percepcji, byłoby ciut za proste. Tak się bowiem porobiło, że większość tego, co w sztuce wcześniej uważano za wartościowe, NAGLE po roku 1995 zdechło, a rzeczy –oględnie mówiąc- mocno wątpliwe, równie nagle, zdobyły koronę Himalajów, światowego –dosłownie- uznania.


Oczywiście, zgodnie ze starą zasadą, że „nic nie pocznie się zaocznie”, prześwietlenie rodowodu owej Blitzkrieg i Blitzerfolg nowej sztuki, będąc odruchem samozachowawczym, stało się obowiązkiem chcącego cokolwiek z tego pojąć. Wszechobecne ubóstwo formy, marginalizowanie jej znaczenia, obudowywane do nieprzytomności kuratorskim statement, wraz z dyżurną protezą aksjologiczną, czyli przymiotnikem -„najważniejsze”, wymagają wzięcia pod lupę.

Nic w tym –sądzę- nadzwyczajnego i spiskowego, w końcu zawsze kontrast barokowych uzasadnień, dla nazbyt prostych zjawisk, zastanawia. W domenie nieoczywistej sprawdzalności, intryguje podwójnie. A już potrójnie, gdy posunięcie z natury ultraryzykowne, zamiast normalnego oporu, zalicza błyskawiczny sukces. Przy okazji, takie zjawisko jest nitką do kłębka większych całości. Wystarczy przecież dowolne, gorące hasło z katalogu nagłych olśnień sztuki, np. polskiej, a ono zawsze pociągnie za sobą ogon czytelnych konfiguracji krytyczno – kuratorsko – galeryjno - prasowo i eventowo INSTYTUCJONALNYCH. Ot, weźmy pierwszą z brzegu gwiazdę dwóch ostatnich dekad, Pawła Althamera.


Przykład z gatunku NAJWAŻNIEJSZYCH

Artysta partycypacyjnej odmiany sztuki, z założenia „bez jakości”. W ślad za nim, a konkretnie przed nim, od zawsze dreptała samorządowa Galeria Foksal A.D.1993. Tzn. dreptali jej młodzi współpracownicy: Joanna Mytkowska, Adam Szymczyk i Andrzej Przywara. Niemal z marszu wydeptali mu ścieżkę w zbożu sztuki dokładnie w tym czasie, gdy do drzwi Galerii Foksal, swoją ścieżkę wydeptał niejaki Peter Pakesh, ur. w Grazu, były galerzysta z Wiednia, wówczas szef Kunsthalle w Bazylei i -co istotne- herold finansowego magnata Geoges’a Sorosa, dokonujący wówczas w Polsce reasearchu w ramach Soros International Advisory Board. On też wydeptał ścieżkę całej trójce młodych aktywistów Foksalu, do waszyngtońskiego płatnika-wydawcy Smithsonian Instytution, która wydała w latach 1993-1997 kompendia o twórczości Althamera. Twórczości przypomnjmy, trwającej wówczas coś koło kilku, kilkunastu miesięcy. Za sprawą możliwości Pakesha, na Mytkowską & consortes spłynęło olśnienie, by w 1997 r. odrzucić ogon Galerii Foksal, ale pod jej znanym brandem, zawiązać nową strukturę (Fundację Galerii Foksal), z pakeshowym zapleczem w Bazylei. Tak obiecującym, że po paru latach przepływów gotówki z warszawskiej charytatywnej struktury Sorosa, Fundacji Batorego oraz szwajcarskiej fundacji Pro Helvetia, oraz przepływów idei i wystaw Althamera między Warszawą a Bazyleą, Adam Szymczyk, z dość wtedy mizernym, kuratorskim dorobkiem własnym, ale z odbytym w międzyczasie, w l. 1995/96 "Curatorial Training Programme" holenderskiego De Appel Stichting w Amsterdamie, przepłynął dosłownie na stołek Kunsthalle Basel (2003). Stołek, zwolniony uczynnie przez przyjaciela i współwydawcę, Petera Pakesha1. Sam Pakesh wrócił wówczas do rodzinnego Grazu, gdzie w miejscowym Universal Joanneum, z marszu został dyrektorem. (Chwilę później, jeden z tamtejszych szefów Peter Weibel, scharakteryzował go wówczas tak: "Autokratycznie działająca, niekompetentna osoba, która przez układy i faworyzowanie wciągnięta została na obecną pozycję”. A wtórował mu członek Fluxusu, estetyk Bazon Brock „To skandal, że jego samowola jest tolerowana przez politykę"). Pakesh wraca więc do Grazu, gdzie od czasu jego polskiego researchu, w ramach fundacji Sorosa, dyrektoruje inny jego „podopieczny”, tym razem z krakowskiego Bunkra Sztuki (i z Pragi), Adam Budak. Dodajmy, również wielce otwarty na promocję Pawła Althamera (2001). Tak się po prostu złożyło.


Tak się złożyło 

…że w międzyczasie ogłoszono konkurs na budynek MSN w Warszawie, w którego jury zasiadali:

1.promotor Pakesha w Bazylei, szef Tate Modern, Nicolas Serota,

2. podopieczny Pakesha, szef Kunsthalle w Bazylei, Adam Szymczyk,

3. Christine Binswanger z Bazylei, projektująca wcześniej dla Seroty (Herzog& deMeuron) oraz koleżanka(!) zwycięzcy konkursu(!!), Christiana Kereza z Bazylei (Degelo&Kerez Basel) (oboje wykładowcy ETH w Zurichu).

4.no i sam Paweł Althamer, podopieczny FGF i Pakesha

 W 2007 roku szefową MSN, już bez konkursu i jakiejkolwiek konsultacji nt. propozycji programowej, zostaje –a jakże- liderka FGF, Joanna Mytkowska, która z Althamera zrobiła ikonę placówki. Zaś ten trzeci z FGF, Andrzej Przywara, swój m.in. althamerowy przyczółek zbudował w ramach Instytutu Awangardy, półprywatnej inicjatywy FGF, mieszczącej się w bloku przy al. Solidarniści, w dawnej pracowni Henryka Stażewskiego i Edwarda Krasińskiego. W 2007 r. odbywa się tam konferencja pn. Muzeum w bloku z udziałem Marii Hlavajovej, byłej dyrektor Centrum Sztuki –a jakże- Sorosa w Bratysławie. Hlavajova to także –przypadkiem- mentorka Pawła Althamera, w prowadzonym przez siebie Basis fur Actuelle Kunst w Utrechcie oraz miłośniczka twórczości artysty holenderskiego, Aernout Mik’a. Tego samego, którego video, nakręcone w warszawskim Pałacu Kultury, Joanna Mytkowska, już jako dyrekcja państwowej instytucji „na dorobku”, czyli MSN, zakupiła do zbiorów za prawie pół miliona zł.

W tym miejscu warto zwrócić uwagę na inną koincydencję nazwisk: Adama Szymczyka jako promotora Althamera, oraz Charlesa Esche jako promotora Adama Szymczyka. Esche2, kurator i dyrektor van Abbemuseum z Eindhoven, był kolejno:

1.wykładowcą Szymczyka w ramach studiów kuratorskich Appel Stichting w Amsterdamie.

2. obaj byli kuratorami wystawy „Amateur” w 1998 r. w warszawskim Zamku Ujazdowskim

3. Ten sam tandem przygotowywał wystawę w bielskim BWA (2001) pn. „Zawody malarskie”  (m.in. z Althamerem i Uklańskim), z tekstem Charlesa Esche w katalogu, mówiącym o „politycznej nieadekwatności wynalazku pod nazwą malarstwo”(sic!)

4. w 2004 r. Esche wszedł w skład jury przyznającego nagrodę Vincenta Althamerowi (z FGF), oraz w 2006 r. Sasnalowi (FGF)

5. Charles Esche publikuje dla Kunshalle Basel, dyrektorowanej przez Szymczyka

6. W 2008 roku, jury z Charlesem Esche powierza Szymczykowi szefostwo Berliner Biennale 5

7. Charles Esche uczestniczy w konferencji zorganizowanej przez FGF Awangarda w bloku w W-wie w 2009 r. (ntb. jego van Abbemuseum uhonorowane zostało nagrodą Mondriaan Foundation, która wspiera także Instytut Awangardy FGF)

8. Esche jest częstym gościem wykładów w warszawskim MSN (m.in. „Audytorium Moskwa” 2011),

9. Esche i Szymczyk figurują wśród członków prominentnej, londyńskiej Frieze Foundation

9. Charles Esche ostatnio czyli w bieżącym roku, jako kurator biennale w Sao Paulo, pokazuje prace Edwarda Krasińskiego (tego z bloku przy Solidarności, z FGF-owego Instytutu Awangardy).   



Oczywiście można bez końca snuć ten wątek powiązań, obsłużony  po królewsku, przez przytomnych „ustalaczy wartości”. Mniej tu wprawdzie zastanawia rodzaj kreatywności artysty np. Pawła Althamera, za to imponuje zawrotny SKUTEK socjotechnicznej obsługi jego kariery. Choć sama robota „artystyczna” pachnie amatorszczyzną, co zrozumiałe, celowo miała być „bez jakości”, a w zakresie pomysłów poraża wtórnością, to kierunek promocji trafia w dziesiątkę. Mimo, że wszyscy zainteresowani wiedzą, że Althamer sam nie wydeptał swojej „Ścieżki w zbożu”, lecz zrobił to ponad 40 lat wcześniej Milenko Matanovic, że sam nie wymyślił złotych kombinezonów (lata wcześniej ten pomysł eksploatowała Lucy Orta), że sam nie wydumał galerii sztuki w walizce (uprzedzony przez Monę Hatoum), że nie odkrył możliwości wycieczek w świat z wykluczonymi (skopiował z Ai Wei Wei-a), że powtórzył gest Michaela Archera z l.70 wyburzając ściany galerii osłaniające jej trywialne zaplecze, że w końcu jego Koziołek na wystawie „Co widać” to rodzony brat prokreacji Davida Altmejda, to i tak, Althamer uchodzi za nowatora i awangardę. Spersonifikował lojalkę pod możnych artworldu, wykonał zadanie, które „ustalacze” z nim i między sobą zawieźli gdzie trzeba. Dla Althamera, jego kuratorzy-protektorzy okazali się więcej niż przyjaciółmi. Urzeczywistnili go, bezbłędnie i …intratnie.


Kuratorzy - funkcjonariusze

Warto przypomnieć fakt, który nie zajął wcześniej niczyjej, specjalnej uwagi. Oto w 2006 roku, dokładnie wtedy gdy Joanna Mytkowska z FGF, decyzją urzędników, zostawała szefową kluczowej instytucji polskiej sztuki (MSN), w Galerii Foksal, po 4 latach od powierzenia, z funkcji jej kierownika rezygnuje Jaromir Jedliński (były wicedyrektor Muzeum Sztuki w Łodzi). Nie byłoby w tej rezygnacji nic szczególnego, gdyby nie treść listu otwartego, jaki ustępujący kierownik rozesłał do mediów. Jedliński motywował swą rezygnację - cytuję:

1.niejasnymi relacjami pomiędzy publicznymi oraz prywatnymi sferami życia artystycznego.

2. tym, że na jego scenie grasują operatywni funkcjonariusze, biegli w lansowaniu artystycznych pseudowartości. Że uprawiane jest piractwo, i postępuje profesjonalizacja w kreowaniu wartości pozornych.

3. Że instytucje artystyczne pozostają wobec tych zagrożeń bezradne, a on sam, w swojej instytucji, Galerii Foksal poczuł się w konfrontacji z nimi bezsilny.

W konkluzji, hipokryzję w "publicznej sferze"życia sztuki, Jedliński nazwał tegoż życia śmiertelnym zagrożeniem.  (http://www.obieg.pl/teksty/7852)

 „Kariery” nakręconych na top figur Joanny Mytkowskiej i Adama Szymczyka, mniej przypominają opiekunów czy sprawnych translatorów artystów, tylko właśnie funkcjonariuszy, grasujących w obszarze sztuki, profesjonalnie kreujących niesprawdzone „bezwartości”, pasujące do światowych, aktualnych klisz. Funkcjonariuszy sztuki, dobijających się gdzie trzeba, po –z góry- wiadome. Nadaktywnych, stale coś kombinujących, choć przejrzyście „inaczej”. Np. było pewne, że gdy Joanna Mytkowska, zakładając FGF, wypuści w maliny szefa Galerii Foksal, to albo jest inspirowana albo zaraz wpadnie w objęcia, skłóconej z nim Anki Ptaszkowskiej. Dzisiaj widać, że w prowadzonej przez siebie instytucji publicznej, Mytkowska realizuje prywatny scenariusz Ptaszkowskiej z detalami.

Książka Ptaszkowskiej (Wierzę w wolność, ale nie nazywam się Beethoven), to także swoiste credo szefowej MSN. Są tam prawdziwe perły myśli, zwłaszcza relacji kurator-artysta np.:
- „główną katastrofą w "systemie" sztuki są artyści”
- „w Polsce nie istniało nic poza Foksalem (Buren)”
- „dziurę w powietrzu też można sprzedać”
- „ludzie mają świadomość zagrożenia jakie stanowią duże muzea (legalizowanie i legitymizowanie)”
- „byliśmy tak krytyczni, że absurdem wydawało się robienie czegokolwiek”
- „znosiliśmy śmiertelną nudę naszych artystów bez mrugnięcia okiem”
- „dobrze czyli lewicowo myślący”
- „interesuje mnie brak rygoru w kwestii wartości”
- „podważyć istniejącą hierarchię, by na jej miejsce wprowadzić swoją”
- „wyjęty z systemu, znika jako artysta”
- „albo się kolaboruje albo znika (Szymczyk)”

Właściwie po czymś takim, w pojmowaniu roli kuratora dzisiaj,


możnanie mieć złudzeń

Jako, że od dawna zastanawia sens roboty kuratorskiej, jej wpływ na twórczość, a zwłaszcza jej związki z rodzajem instytucjonalnych i innych powiązań warto zauważyć, że gdy z rzadka mówi się o tym publicznie, natychmiast rusza histeria przeciwników teorii spiskowych. Inspirowana zwykle przez samych zainteresowanych, czyli detalicznie WSZYSTKICH, z publicznych instytucji sztuki, ale też –przyznajmy- ze strony jakiejś części osób z instytucjami bezpośrednio niepowiązanych. Pomimo, że wielu widzi dowody na degenerujący sztukę kuratorski dyktat i oczywistość fatalnego wpływu komórek rakowych systemu instytucji na DNA i idiom artysty, myśl o zorganizowanym charakterze globalnego procederu przychodzi im z trudnością. Gdyby to była prawda, znaczyłoby to, że gros uznanej, dzisiejszej produkcji artystycznej, to PIC i wierutna KPINA. Dokładnie tak, jak to określił krytyk sztuki z Die Zeit, Hanno Rauterberg, że „90 procent sztuki współczesnej, to po prostu „ZŁOM!". Że jest tak, jak od dawna utrzymywali na Wyspach tzw. Stuckiści w fazie eksplozji YBA, jak twierdził wspomniany wcześniej, dyrektor wielu austriackich instytucji sztuki - Peter Weibel, jak pisze były dyrektor muzeum sztuki w Glasgow Julian Spalding, naświetlający kulisy „działalności” Nicolasa Seroty z londyńskiej Tate, oraz np. Vittorio Sgarbi z włoskiego ministerstwa kultury, relacjonujący ok. 2000 r., jak określone środowisko, penetruje, ustawia i rozprowadza największą światową wystawę sztuki – weneckie Biennale.


Ale żeby ośmielić wątpiących i przerażonych, albo sądzących, że karykatura promocji wartości, to wymysł pojedynczych frustratów, wystarczy za gazetą The Independent z 1995r., zacytować anatomię „robionego” sukcesu sztuki amerykańskiej l. 50 i 60. Oto bowiem wyszło po latach, że sukces amerykańskiego, abstrakcyjnego ekspresjonizmu, nie był tak spontaniczny, jak spontaniczny był charakter sztuki Pollocka, Motherwella, de Kooninga i in.. Szczegóły operacji ujawnił w gazecie były agent CIA, Donald Jameson. Wbrew propagandzie radzieckiej, utrzymującej, że Ameryka to kulturalna pustynia, na ówczesny, zimnowojenny poligon, do arsenału broni, (bez wiedzy samych artystów), CIA wciągnęła wybrane segmenty sztuki amerykańskiej. W założeniu żywiołowej, w kolorze optymistycznej, nie skrępowanej akademicką dyscypliną, emanującej twórczą wolnością i witalnością. Zdolnej przeciwstawić się radzieckiej sztuce „krótkiej smyczy”, pełnej barier, uwikłanej w cenzurze, zamkniętej na świat. W 1950 r. z CIA, nasyconej absolwentami Harvarda i Yale, Amerykanie wyodrębnili osobny wydział, nazwany Propaganda Asset Inventory(PAI), a w jego strukturze International Organisation Division (IOD), pod kierownictwem agenta Toma Bradena. W najlepszym okresie IOD współpracował z ponad 800 tytułami gazet, magazynów i organizacji informacji publicznej na całym świecie, głównie poprzez pismo Encounter, z zestawem krytyków na płatnych usługach, zabezpieczających najważniejsze wystawy z hasłami: New American Painting, Modern Art in USA, Masterpieces of the XX century. Bradena wspomagali inni agenci, wrzuceni w struktury instytucji sztuki. Np. William Paley, szef stacji TV CBS, członek zarządu MoMA, John Hey – w zarządzie Whitney Museum, i.in. Także sam Braden, szef IOD, był sekretarzem wykonawczym w zarządzie nowojorskiego MoMa. Agencja musiała działać w sekrecie zarówno z przyczyn zachowania w tajemnicy faktu, że sukces amerykańskich artystów jest „robiony ręcznie”, ale też dlatego, że większość Amerykanów, w tym Kongres, miała wrogi stosunek do nowej sztuki, i nie była skora do ultra wydatków na nią. Dlatego, w proceder realizowany poprzez największe muzea, CIA włączyła finansowych magnatów, m.in. Nelsona Rockefellera (którego matka była założycielką MoMa). Ale też innych. Agent Jameson przytoczył w The Independent przykład metody tajnego subsydiowania wystawy ekspresjonizmu amerykańskiego, zorganizowanej de facto przez CIA w 1958 r., a która miała się odbyć w londyńskiej Tate. De nomine sponsorowała ją frontowa Farfield Foundation, milionera, Juliusa „Junkie” Fleischmana, ale to CIA założyła jego prywatnej fundacji odnośne subkonta. Mało kto, albo zgoła nikt, nie domyślał się tej operacji, bo mylącym był fakt, że Fleischmana stać było na taki sponsoring, także bez wsparcia CIA.

Ktoś powie, no dobrze, proceder był nieczysty, ale efekt w porządku: wypromowano naprawdę dobrą sztukę. No tak, ale przecież nie wiemy i już się nie dowiemy, jaką sztukę „przy okazji” wykończono i jak się to ma do faktu, że samych autorów potraktowano instrumentalnie. Krótko mówiąc: w jakim kierunku podążyłaby sztuka naprawdę? Jak się ma chciwa intratność efektu do bezinteresowności intencji? Jak się ma szczerość samej twórczości do cynizmu i hipokryzji obracających nią macherów, w tym krytyków i kuratorów na „usługach”.


Wspomnieć tu wypada także o londyńskiej Frieze Foundation, która dzisiaj, w swej strukturze i wpływach do złudzenia przypomina PAI i IOD prowadzone przez CIA pół wieku temu. Wszak Frieze skupia szefów największych magazynów jak Artforum, Parkett, Art. Review, The Guardian, a nawet Financial Times, dyrektorów muzeów, jak nowojorskie New i Whitney Museum, szefów wielkich imprez sztuki jak Francesco Bonami z weneckiego Biennale, Vasif Kortun z Manifesta, liderów wielkich galerii jak Daniel Birnbaum. Także krytyków i kuratorów takich jak Charles Esche, Adam Szymczyk, Alison Gingeras (prywatnie żona Uklańskiego, jedna z szefów Artforum), jak wykładający w warszawskim MSN Hans Ulrich Obrist czy Claire Bishop, jak pisząca o Sasnalu Beatrix Ruf, jak kurator wystaw Althamera Massimiliano Gioni, jak artysta Liam Gillick, Jeremy Deller m.in. w polskich zbiorach, albo jak Paulina Ołowska z Lucy Mc Kenzie, obie z FGF. Potężnych kolekcjonerów jak Ingvild Getz, mająca w zbiorach Polaków. Wśród członków Frieze Foundation jest wreszcie Richard Flood, przyznający Arturowi Żmijewskiemu 100 tys. dolarów, czyli Ordway price.


Kurator wróg czy przyjaciel artysty.

Każdy może sobie niepotrzebne skreślić. Dla mnie, to wróg artysty oddającego się twórczości osobistej, nieadekwatnej, nie w kursie, nieprzydatnej w rozgrywkach, przedkładającej gatunkową jakość nad nowość, wierzącego, że w sztuce jako doświadczeniu wizualnym największa jest część, która nie należy do żadnego, innego dyskursu oprócz artystycznego. Ale kurator, to też przyjaciel artysty: o stłumionej krytyczności, chodzący na pasku jego zamówień, zorientowany w korzystnym, zawsze chętny porzucić „swoje” dla sprawy. Nie proponujący, lecz uzgadniający wartości. No, i akceptujący zyski stałe kuratora w instytucji, i dzięki temu własne… nawet jeśli dorywcze.         

* Barbara Basting z Tages Anzeiger: Szymczyk tego nie powie, ale został poproszony, by zgłosić swoją kandydaturę”.
** Raster w 2003 r. pisał: „kuratorzy FGF pozostają w zażyłości ze ScotArtem, szkockimi galeriami Transmission i The Modern Institute, zaś kurator i krytyk Charles Esche, jeden z współtwórców "szkockiego cudu", to chyba najbliższy z wielu zagranicznych przyjaciół FGF”.
Viewing all 128 articles
Browse latest View live